Widzieliśmy już nowy serial „Poszukiwacze prawdy”. Znajdziecie tu wszystko: od horroru po kino wojenne
Simon Pegg i Nick Frost wiele gatunków rozłożyli już na części pierwsze. Najpierw w imię miłości z werwą rzucali winylami w zombie, a potem w małym miasteczku rozwiązywali zagadkę kryminalną z energią godną Patricka Swayze i Keanu Reevesa. Dzięki filmom Edgara Wrighta, komediowy duet kojarzony jest z zabawnymi pastiszami, wykorzystującymi popularne konwencje. Tego też należało się spodziewać po „Poszukiwaczach prawdy”.
OCENA
Niestety nowy serial Amazon Prime Video zawodzi już na najbardziej podstawowym poziomie. Mając w obsadzie Simona Pegga i Nicka Frosta, wypada wykorzystać chemię, jaka zawsze pojawia między nimi we wspólnych występach. Panowie od wielu lat przyjaźnią się również na stopie prywatnej, co rezonuje na ekranie. Kiedy pojawiają się razem przed kamerą mamy do czynienia z naturalnym samograjem i zawsze podnosi to przyjemność z oglądania danej produkcji.
Widać to nie tylko w tytułach sygnowanych nazwiskiem Edgara Wrighta.
Wchodząc w polemikę z Kinem Nowej Przygody, Greg Mottola dobrze rozumiał na czym polega fenomen aktorów. W „Paulu” (według scenariusza Pegga i Frosta) nie brakuje odniesień do dobrze znanych nam filmów, wchodzenia z nimi w dyskusję i wyśmiewania ich z sympatią. Jednakże to komediowy duet kradnie całe show, kiedy protagoniści próbują pomóc reinkarnacji E.T. w powrocie do domu. Reżyser pozwala nam się nacieszyć interakcjami głównych bohaterów, podziwiać sposób w jaki się dogadują, a nawet puszcza do nas oko, ironicznie komentując zażyłą relację jaka łączy odtwórców ról.
Oczywiście, nie zawsze musi to tak wyglądać.
W „Rzeźni” aktorzy nie mają ani jednej wspólnej sceny. Mimo to (chociaż nie jest to popularna opinia i krytycy wylali na film wiadro pomyj), podczas seansu bawiłem się jak, za przeproszeniem, prosię. Crispian Mills nie wykorzystał chemii między Peggiem i Frostem, ale nadrobił to bezpretensjonalnym podejściem. Połączył ze sobą konwencje high-school drama, kina katastroficznego i horroru, sprawnie przerysowując zasady każdej z wymienionych formuł. Duet co prawda nie miał szans się wykazać na ekranie, ale reżyser stanął na wysokości zadania, serwując nam kolejne gatunkowe ekscesy. Szkolne kliki, znęcanie się nad uczniami, skorumpowana korporacja i ekologiczne zacięcie rysowane grubymi kreskami, czy młodzieżowe imprezy potwory z piekła rodem i hektolitry krwi pokazywane z przymrużeniem oka, wystarczyły, aby produkcja idealnie nadawała się do obejrzenia po ciężkim dniu. Twórcy „Poszukiwaczy prawdy” ewidentnie podążają tym samym tropem. Zatrzymują się jednak wpół kroku.
Dziwi to ze względu na fakt, że twórcami serialu obok Nata Saundersa i Jamesa Serafinowicza są właśnie Pegg i Frost. Z jakiegoś powodu postanowili ograniczyć liczbę wspólnych scen do minimum. Pierwszy wciela się w szefa firmy internetowej, a drugi w pracującego dla niego montera. Kiedy Dave wydaje Gusowi kolejne polecenia na ekranie aż iskrzy. Poza tym niestety wieje nudą. A przecież jak spojrzymy na fabułę produkcji wszystko tu wydaje się na swoim miejscu. Gus amatorsko bada zjawiska nadprzyrodzone. Kiedy dostaje do pomocy nowego partnera Eltona Johna (naprawdę nazywającego się Lionel Richie, hihihi), ma z nimi do czynienia coraz częściej. Z przypadkowo napotkaną Astrid przemierzają Anglię, łącząc różne zakątki kraju z siecią i poszukując kolejnych niewyjaśnionych zdarzeń. Natrafiają nawet na trop sekty, której guru kieruje umysłami licznej grupy swoich wyznawców i chce ich zmusić do popełnienia zbiorowego samobójstwa. Każdy odcinek to postmodernistyczna zabawa z innym gatunkiem. Głośno pobrzmiewają tu echa kina wojennego, folk horrorów, monster movies czy filmów okultystycznych. A wszystko to połączone jest ze sobą evergreenami opowieści o duchach.
Twórcy raz zalotnie, raz z ironią uśmiechają się do wszystkich tych gatunków.
Serwują nam kolejne nawiązania do znanych i lubianych filmów, nie bojąc się nawet twistu żywcem wyjętego z wyobraźni M. Nighta Shyamalana. Ba, nie brakuje im też odwagi, aby zawrzeć w fabule serialu komentarza do popularnej teorii spiskowej. Z felietonowym pazurem odnoszą się do popularnych w Kraśniku wierzeń o szkodliwości szybkich łączy internetowych. Na papierze brzmi to ciekawie i zabawnie. Próżno tu jednak szukać odżywczego powiewu tchniętego w skostniałe konwencje, znanego chociażby z „Wysypu żywych trupów” czy „Hot Fuzz - Ostre psy”. Odpowiedzialny za reżyserię wszystkich odcinków Jim Field Smith grzebie cały potencjał opowieści w sferze scenariuszowych pretensji. Chociaż „Poszukiwacze prawdy” składają się z ośmiu, zaledwie półgodzinnych epizodów, seans ciągnie się niemiłosiernie. Nie pomagają nawet interesująco napisani bohaterowie. Spotkamy się bowiem z całym muzeum osobliwości. Od zgryźliwego tetryka, przez zżeraną od środka youtuberkę, do zdziwaczałej medium. Nawet oni nie są w stanie uczynić tej produkcji bardziej interesującą.
Problem leży w ciągłym powtarzaniu tych samych żartów i nadmiernym eksponowaniu wciąż tych samych cech postaci. Elton zdradza kolejne zawody, jakich się podejmował, ojciec Gusa wciąż docina protagoniście, a Dave jest sympatycznym niemotą. Kiedy już dochodzimy do konkluzji, a twórcy ujawniają prawdziwe oblicze bohaterów, jest już za późno, aby podnieść poziom produkcji. Nadzieję na ciekawsze rozwinięcie podejmowanych tematów w kolejnym sezonie, daje finałowy cliffhanger. W tym wypadku twórcy nie dają nam szans na zaangażowanie emocjonalne w opowiadaną historię. Wybrali bowiem łączoną formułę serialu, przez co znakomita większość odcinków to zamknięte opowieści, a akcję główną posuwają do przodu jedynie pojedyncze sceny (najczęściej ostatnie). Im bliżej końca, tym bardziej wszystko składa się w spójną całość. Pytanie tylko, kto będzie w stanie przebrnąć przez pierwsze epizody, które są tak boleśnie przeciętne?