Wakacje niewątpliwie dobiegły końca. Rozpoczyna się sezon jesienny, który w polskich salach kinowych może przynieść wiele ciekawych pozycji. Wrzesień, zarówno w pogodzie, jak i premierach filmowych, jest okresem przejściowym oraz czasem powrotu do szarej codzienności. Rodzimy dystrybutor, Monolith Films, postanowił w ostatnim dniu letniego wypoczynku wprowadzić na ekrany najnowszy obraz twórcy "Pretty Woman" oraz "Uciekającej Panny Młodej". Gary Marshall wybrał "urlopową" stylistykę "Twardej Sztuki" i zrealizował hollywoodzki dramat.
Zbuntowana nastolatka - Rachel - jest piątym kołem u wozu dla swojej matki Lilly. Dziewczyna ciągle sprawia problemy, a rodzicielka nie potrafi jej do końca ani zaufać, ani zrozumieć. W ramach odpoczynku (oraz pewnej resocjalizacji) Lilly postanawia wysłać córkę do swojej matki, Georgii, która mieszka w małym, spokojnym miasteczku w Idaho. Babcia oczywiście nie jest zadowolona z zachowania wnuczki i chce je jak najszybciej zmienić poprzez wpajanie reguł, według których sama żyła (i wychowywała swoją córkę). Nastoletnia Rachel ma jednak solidne wytłumaczenie na swoje zachowanie i zawiadamia, iż w wieku 12 lat była molestowana przez ojczyma. Problem polega na tym, że Lilly nie potrafi w te słowa uwierzyć.
"Twarda Sztuka" miała być popisem aktorskim trzech amerykańskich gwiazd. Szkoda tylko, że nie wszystkim wyszło to na dobre. Na pierwszy plan wysunęła się Lindsay Lohan, której prywatne życie idealnie komponuje się z charakterem głównej bohaterki. Oto pyskata, zadziorna nastolatka lubiąca dobrą zabawę oraz uwodzenie mężczyzn (na tle ówczesnych skandali brakuje tylko prowadzenia samochodu po pijanemu) jest w ciągłym konflikcie z matką alkoholiczką, graną przez Felicity Huffman. Niestety, aktorka serii "Gotowe na wszystko" balansuje między frywolną kreacją serialową a poważnym występem w "Transamerica". Huffman wpisała się w hollywoodzki standard, co widać gołym okiem. Całości broni Jane Fonda, która stworzyła najbardziej wiarygodną postać Georgii. Natomiast potknięcia Lohan i Huffman można wytłumaczyć tylko jednym - miernym scenariuszem.
Początek wygląda nawet całkiem obiecująco. Obserwujemy zetknięcie prowincjonalnego stylu życia z kalifornijskim, wielkomiejskim wychowaniem. Widzimy, jak bardzo te dwa środowiska są od siebie odległe i jak do siebie nie pasują, ale jest na to logiczne wytłumaczenie. Duże metropolie kojarzą się z chaosem, szybkością, a czasami nawet brutalnością, czego z kolei nie można przypisać małomiasteczkowym realiom. Dlatego wizyta Rachel wywołuje ogromne zamieszanie. Dziewczyna zamiast dopasowywać się do sielankowej, a momentami wręcz utopijnej codzienności Idaho, stara się wprowadzić nieład w spokojne i w miarę poukładane życie mieszkańców. W późniejszych scenach wątek ten zatraca się w gąszczu naciąganych i sztucznie podtrzymywanych motywów. Przykładowo, główny element fabuły, związany z molestowaniem Rachel, jest poprowadzony niczym w drugorzędnej komedii. Zamiast podejść do tematu poważnie i jednostajnie, scenarzysta kręci. W późniejszych momentach produkcji próbuje stworzyć intrygę rodem z hollywoodzkiego kryminału femme fatale, deklarując tym samym niewinność buntowniczki. Chociaż i tak to, co jest prawdą, a co nie rozwiązuje się ostatecznie w przydługawym finale.
A film miał szerokie ambicje. W końcu oficjalne założenie zapowiadało współczesne studium kobiecych zachowań w trzech różnych pokoleniach wiekowych. Szkoda tylko, że autorzy podeszli do tej sprawy zbyt ambitnie. Tworzą feministyczny obraz wyjątkowo patologiczny. Zasadnicza babcia każe przepłukać usta mydłem, gdy ktoś wymieni imię Boga nadaremno, Lilly w ciężkich chwilach nadużywa alkoholu, a Rachel pragnie seksu. Na końcu te wszystkie kreacje wydają się być absurdalne, gdyż na tle wszystkich sytuacji, jakie oglądamy, zmiana zachowań bohaterek nie jest przekonująca. W dalszym ciągu prawdziwe wnętrze antagonistek ukrywa się między utopijną wizją amerykańskich przedmieść i nie do końca analizuje realny żeński styl bycia. Tym samym główne bohaterki nie odzwierciedlają kobiet w sposób ogólny, a są jedynie pojedynczym przykładem zbytnio pokręconej historii życiowej.
Nawet małomiasteczkowa świadomość jest tutaj tak stereotypowa, że aż śmieszna. Przede wszystkim dotyczy to idei katolicyzmu i utrzymywana reguł wiary. Prezentowane dogmaty nie są potwierdzane żadnymi żelaznymi dowodami. Mężczyźni i kobiety dochowują wstrzemięźliwości seksualnej przed ślubem (nawet będąc wdowcem), bojąc się tego niczym pies jeża, a Georgia, dla której Bóg jest w życiu niezwykle ważny, w trakcie trwania filmu nie została ani razu pokazana w trakcie modlitwy czy też uczęszczania do kościoła na niedzielne msze.
"Twarda Sztuka" nie jest głębokim, kobiecym dramatem psychologicznym. To tylko pretensjonalna opowiastka o wakacyjnej wyprawie do korzeni. Najciekawszy jest początek, ukazujący bardzo znaczące różnice pomiędzy prowincjonalnym stylem życia a kalifornijskim wychowaniem. Później scenariusz się komplikuje, a film zamiast stawać się przyjemnym, robi się uciążliwy. To nieudolna próba stworzenia ambitnego hollywoodzkiego kina obyczajowego. A przecież wszystko było dobrze - znany reżyser, aktorskie gwiazdy. Ale wina leży po stronie scenarzysty, który stworzył ckliwą opowieść o pseudo-patologicznej rodzinie. Mam nadzieję, że producenci nie wrzucą tego gatunku do kanonu współczesnych amerykańskich dramatów, gdyż obraz miłości oraz wartości, jakie "Twarda Sztuka" promuje są zbyt kabaretowe, aby móc je uznać za prawdziwe.