REKLAMA

Czasem dobrze jest wrócić do (nie)zwykłego Twin Peaks. Recenzujemy 13. odcinek serii

Twin Peaks toczy się leniwie i powoli zbliża się do końca. Czy jest jeszcze nas w stanie czymś zaskoczyć? Nie jestem przekonany.

Twin Peaks odcinek 13: recenzja. Czasem dobrze wrócić do miasteczka
REKLAMA
REKLAMA

W tekście mogą znaleźć się spoilery z 13. odcinka Twin Peaks (2017).

Trzynasty odcinek jasno pokazał, że w Twin Peaks (2017) nastąpiła pewna stabilizacja. Bohaterowie są rozwijani, co jakiś czas pojawiają się nowe postacie, ale tempo wprowadzania nowych elementów znacząco spadło. Nie jest to oczywiście nadzwyczajna tendencja, bo do końca serialu zostało już tylko pięć odcinków, ale trudno nie spostrzec, że zza dziwacznego stylu opowiadania przestają wyłaniać się nowe i kuriozalne wątki.

Mimo pojawienia się Audrey serial przestał zasypywać nas dziesiątkami nowych informacji. Trzeba przyznać, że wychodzi mu to na dobre, bo postacie tej historii nie są już takie jednowymiarowe. Możemy dowiedzieć się, że kawiarniany interes Normy rozwija się nad wyraz dobrze, że Ben Horne stał się (chyba) porządnym człowiekiem, że Nadine również prowadzi swój ekscentryczny biznes.

Może to niewiele, ale nie mam wątpliwości, że w tym spokojnym, trochę zwariowanym Twin Peaks czuję się znacznie lepiej. Swojsko.

Po formalnych popisach i zaskakujących surrealistycznych obrazach nadchodzi oczekiwany spokój. Czy na długo?

Raczej nie, bo przecież Lynch niejednokrotnie udowodnił nam, że doskonale wie, co robi. Wie jak widza zaszokować i wytrącić z równowagi. Z całą pewnością robi to celowo. Zakończenie 13. odcinka udowodniło to wyjątkowo dobitnie. Pamiętacie najbardziej żenujący moment z 2. sezonu widowiska, pewną piosenkę, którą wykonywał James? No cóż, to było tak złe, że nie mogło tego występu zabraknąć.

 class="wp-image-91612"

Piotrek słusznie pisał, że trzeba się nauczyć oglądać Twin Peaks.

W trzynastym odcinku dostaliśmy mieszankę tego, co powinno być esencją serialu, a więc małomiasteczkową "sielankę". Brakowało tu głównego wątku, który zbliżał by nas do poznania i rozwikłania tajemnic. Doppelganger Coopera wykonał kilka nowych ruchów, ale trudno powiedzieć, czy siłowanie się na rękę może być znacznie bardziej interesujące i poruszające, niż jego zmartwychwstanie.

Mam wrażenie, że w materii straszenia i wywoływania uczucia niepokoju, widzieliśmy już wszystko. Mam też poczucie, że serial zabrnął tak daleko w eksponowaniu zaskakujących i bardzo brutalnych rozwiązań, że trudno będzie wywołać to uczucie niepokoju ponownie. Choćby ta scena z siłowaniem się na rękę... była wyjątkowo przewidywalna i nudna. Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na to, że zły Cooper to postać wyjątkowo straszna i okrutna.

 class="wp-image-91611"

Najbardziej żałuję, że wątek detektywistyczny z Albertem, Gordonem i Diane nie był w tym tygodniu kontynuowany. Nawet drobny wtręt w postaci klucza hotelowego, który trafił w ręce szeryfa, był odświeżający na tym polu chaosu.

Największa tajemnica nowej serii - Audrey Horne - została potraktowana dokładnie tak, jak w zeszłym tygodniu.

Namnożyła pytań i nie dostarczyła żadnych odpowiedzi, ale jej relacja z mężem jest wspaniała. Dialogi, które prowadzą, są niezrozumiałe, ale potrafią rozbawić. Prawdę powiedziawszy, to liczyłem, że Audrey będzie mocniej wyeksponowana i bardzo kibicowałem teorii, która mówiła, że to ona pociąga za wszystkie sznurki.

 class="wp-image-91609"

Trzeba Lynchowi przyznać, że doprowadził grę absurdem do perfekcji.

REKLAMA

Zwłaszcza, że nawet ten humor, który wyskakuje w najmniej spodziewanych momentach, przestał mnie razić i chociaż, ciągle czuję się delikatnie znudzony tymi samymi żartami (ech, Dougie…), to nie towarzyszy mi więcej uczucie zażenowania. A pojawia się właśnie swojska - znów to słowo - myśl: znam ten żart. I kiwam głową z politowaniem nad niedolą niezbyt rozgarniętego bohatera.

Nie czułbym się źle, gdybym mógł powiedzieć te słowa każdego tygodnia: dobrze jest wrócić do Twin Peaks.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA