Powrót do miasteczka Twin Peaks to ekscytujące doświadczenie. Nie tylko mamy do czynienia z wskrzeszeniem serii, która 25 lat temu wydawała się zamknięta, ale również z kultowym reżyserem, który znany jest z wyjątkowo osobliwego podejścia do opowiadania historii.
OCENA
Ten tekst może zawierać spoilery dotyczące ósmego odcinka Twin Peaks 2017.
Piotr i ja pisaliśmy, że bardzo liczymy na to, że Lynch zacznie rozwiązywać fabularne węzły i (chociaż na chwilę), przestanie splątywać nowe. Ta chwila oddechu przydałaby się, aby móc utrzymać minimum kontroli nad tym, co dzieje się na ekranie. Zwłaszcza, że ostatnie odcinki sugerowały delikatną odwilż w relacjach reżyser - widz. Niestety wygląda na to, że Lynch też to zauważył i wypowiedział nam, odbiorcom, wojnę totalną.
Zaczyna się niewinnie, bo złowrogi dopelganger Coopera ucieka z więzienia razem ze swoim współpracownikiem. Okazuje się, że zły Dale nie jest najsprytniejszym złoczyńcą po tej stronie rzeczywistości, a jego towarzysz ma niemałe ambicje. Anty-Cooper zostaje śmiertelnie postrzelony.
I tu zaczynają dziać się bardzo dziwne rzeczy. Nagle pojawiają się na pół fizyczne istoty, które przypominają bezdomnych wyglądem, a zachowaniem szalonych szamańskich felczerów. Następnie grupa Nine Inch Nails wykonuje na scenie utwór zatytułowany "She's Gone Away". Nie będzie to niespodzianką, jeśli powiem, że prawdopodobnie chodzi o Laurę Palmer. Utwór trwa pięć minut (tak, jest pokazany w całości), po czym zły Cooper otrząsa się i wygląda na to, że zabicie go nie jest takie proste.
Zaczyna się jazda bez trzymanki, bo Lynch pozostawia na chwilę realnych bohaterów i daje nam prawdziwie surrealistyczny pokaz, który trwa już do końca odcinka.
Początkowo uznałem, że to żart i twórcy Twin Peaks zaraz wrócą do (umiarkowanie) realnego świata. Tak się jednak nie stało.
Długo zastanawiałem się, czy na potrzeby tej recenzji, powinienem zagłębiać się w to 40 minutowe szaleństwo. David Lynch znany jest z tego, że tworzy swoje filmy, aby umożliwić jak najszerszą interpretację i sam do tego zachęca. Problem polega na tym, że w jego obrazach, zbitki scen czasem stanowią pewnego rodzaju rebus, a innym razem są efektem specyficznego stylu pracy reżysera. Opowieści o tym, że czasem przychodzi on na plan bez konkretnego scenariusza, dysponując jedynie zarysem pomysłów, raczej nie są przesadzone. Trudno jest jednoznacznie stwierdzić, czy podejmując się logicznego rozbioru fabuły filmów Lyncha, możemy dotrzeć do jakiejkolwiek prawdy, bo nigdy nie ma pewności, czy ona kiedykolwiek tam była.
Myślę, że w przypadku ósmego odcinka mamy do czynienia z rebusem, który próbując rozwiązać pewne wątpliwości, zadaje nowe pytania. Ale do tego ostatniego chyba przywykliśmy.
Najważniejszy punkt tej dzikiej, formalnej jazdy, to wybuch pierwszej bomby atomowej w 1945 roku. Na ekranie widzimy wielki grzyb powstały po testowej detonacji ładunku jądrowego. Następnie przenosimy się do miejsca, które może być jakąś inkarnacją białej chaty. Tam, sympatyczny Olbrzym, ogląda ten sam wybuch na filmowym ekranie. Wśród konsekwencji eksplozji zauważa podobiznę Boba. Może to oznaczać, że przerażający byt, który ścigał Laurę Palmer narodził się właśnie w wyniku wybuchu broni jądrowej. To ciekawy zabieg, bo podobnie jak próba nuklearna była zapowiedzią masakry Hiroszimy i Nagasaki, tak wybuch jest początkiem wielkiego dramatu, który wydarzy się wiele lat później w Twin Peaks.
Znacznie ciekawszy jest jednak moment, w którym gigant, widząc twarz Boba, tworzy złotą kulę, w której widzimy twarz Laury Palmer. Zostaje ona wysłana na ziemię przez nową bohaterkę -Señoritę Dido. Może to oznaczać, że Laura Palmer miała znacznie większą rolę do odegrania, może była kimś w rodzaju przewodnika dla Coopera? A może Bob (wiedząc, że jego przyszła ofiara ma jakąś rolę do spełnienia) postanowił pozbyć się jej zanim pojawią się problemy?
Ostatni wątek jest dość tajemniczy, bo na pustyni, na której doszło do wybuchu, rodzi się dziwaczny stwór, wpełza on do ust młodej, niewinnej dziewczyny. Wiele wskazuje na to, że tym stworem może być Bob. A kim jest dziewczynka? Internet spekuluje, że może to być matka Laury Palmer, ale teoria ta mocno jest naciągana.
W trakcie seansu poznajemy również Woodmena, jest to przerażająca postać, która najwyraźniej potrafi hipnotyzować swoim głosem. Z jakiegoś powodu zahipnotyzował on (poprzez radio) wspomnianą wcześniej dziewczynkę i umożliwił, paskudnemu owadowi, wejście do jej ust.
Czy warto obejrzeć?
Pozwoliłem sobie na to omówienie wątków i zasugerowałem możliwe rozwiązania rebusu, który zaserwował nam Lynch, bo tak naprawdę nie wiedziałem, jak podjeść do tej recenzji.
W trakcie seansu byłem mocno skołowany i postanowiłem sobie, że nie dam się wciągnąć w tę podstępną grę na szukanie znaczeń, których może w tym odcinku wcale nie być. Dopiero, gdy uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie podejść do tego inaczej. to zdecydowałem się wsiąknąć w ten świat pokrętnych znaczeń. Dopiero teraz część z nich rozumiem i chociaż uważam, że tego typu zabiegi są chwytem niskich lotów, to wyjątkowo doceniam kunszt reżyserski i montażowy.
Bardzo chciałbym móc uniknąć wielkich słów i szafować surrealizmem, szałem tworzenia czy symbolizmem, ale słowa te same cisną się na usta. Szkoda tylko, że tak wyszukana forma sprowadziła się do dość prostego, w swojej konstrukcji, rebusu. Muszę jednak przyznać, że tajemnica, która się za nim ukrywała, była więcej niż satysfakcjonująca. Zakładam tu optymistycznie, że rozgryzłem ją, co wcale nie jest takie pewne.
Jestem rozdarty bo przed napisaniem tego tekstu najchętniej oceniłbym ten odcinek na 1 w pięciostopniowej skali. Ostateczna ocena jest jednak znacznie wyższa. Chcąc nie chcąc, zagrałem z reżyserem, w grę, z której i tak nie mogę wyjść zwycięsko.