Twin Peaks rozwija się swoim własnym, leniwym tempem. David Lynch po raz kolejny testuje cierpliwość fanów, ale wreszcie zaczynam wierzyć, że już za chwilę wytrwałość widzów zostanie nagrodzona.
OCENA
W tekście mogą znaleźć się spoilery z 11. odcinka Twin Peaks (2017).
Miałem ogromne oczekiwania wobec tegorocznego Twin Peaks, czyli 18-odcinkowej kontynuacji kultowego serialu z lat 90. Premiera była niczym kubeł zimnej wody wylany na głowę. Narzekałem, że w nowej produkcji dostaliśmy za mało tego sennego miasteczka i jego fajtłapowatych mieszkańców, których tak bardzo polubiłem.
Na szczęście zaczynamy spędzać coraz więcej czasu w tytułowym Twin Peaks.
Serial bardzo luźno podchodzi do narracji. Lynch urywa wątki w połowie i często nie daje się im rozwinąć. Dużo tu scen, których nie da się interpretować dosłownie. Momenty pełne dialogów wymieszane są z plastycznymi i niepokojącymi obrazami. Pod tym względem Twin Peaks jest bez dwóch zdań wyjątkowe.
Nie do końca podoba mi się kierunek, w którym David Lynch poszedł ze swoją opowieścią, ale po blisko trzech miesiącach od premiery oglądam już kolejne odcinki Twin Peaks bez zgrzytania zębami. Zrozumiałem, że gdy pozbędę się swoich oczekiwań, to będę mógł cieszyć się z seansu.
Nauczyłem się już doceniać nieliczne sceny z ulubionymi bohaterami.
Wiem, że w każdej chwili ich historia może zejść na drugi plan i powrócą za kilka tygodni. Albo wcale. Po epizodzie z bombą atomową nie próbuję nawet przewidywać, co zostanie nam pokazane w kolejnych odcinkach. Lynch cały czas raczy nas kolejnymi fragmentami pozornie niepowiązanych ze sobą historii.
Kolejne sceny pokazują nam kolejne rejony Stanów Zjednoczonych - głównie Twin Peaks i południową Dakotę. Wreszcie to wszystko zaczyna się jakoś zazębiać. Policjanci z Twin Peaks wpadają na trop ognia. Agenci FBI otarli się o inny wymiar. Cooper zaś cudem uniknął śmierci z rąk właścicieli kasyna.
Dłużące się sceny już mnie tak nie wkurzają.
Nadal nie mogę wybaczyć Lynchowi tego, że ciągle nie wrócił ten prawdziwy Cooper, ale jako Dougie jest jakby mniej irytujący niż wcześniej. Scena na pustyni, nawiązująca klimatem do filmu Siedem w reżyserii Davida Finchera, wypadła fenomenalnie, tylko odciętą głowę zastąpił ikoniczny wiśniowy placek.
Nic tutaj nie jest jasne, a cały czas kluczymy wokół tych kilku najważniejszych tajemnic. 11. odcinek próbuje nas delikatnie nakierować na rozwiązanie zagadek, ale to tylko drobne wskazówki. Staram się jednak nie myśleć o tym, do czego to wszystko zmierza i skupiam się na operze mydlanej.
Miasteczko Twin Peaks miało wiele warstw.
Jednym z najlepszych motywów było wymieszanie śledztwa w sprawie zabójcy Laury Palmer z codziennymi problemami mieszkańców miasteczka. W tym tygodniu wróciliśmy do tego klimatu, gdy oglądaliśmy perypetie córki Shelly i Bobby'ego, która powtarza błędy matki.
Miałem na twarzy uśmiech od ucha do ucha, gdy Bobby musiał wysłuchiwać tyrady kobiety w samochodzie. Ze zniecierpliwienia krzyczała niczym wariatka. Tak samo widzowie mogą krzyczeć do ekranu: ile możemy czekać na to, by ta opowieść nabrała sensu, skoro już tyle tygodni historia się ślimaczy?!
Dla widzów to spory problem, bo cały czas czują się nie tylko jak ta kobieta w korku, ale również niczym Cooper wtłoczony w życie Dougie'ego.
Kyle MacLachan obiecywał, że jeszcze doczekamy się w Twin Peaks koherentnej opowieści, ale niezbyt mu wierzę. 11 z 18 odcinków już zostało wyemitowane. Do finału coraz bliżej. Do tej pory niewiele się wydarzyło; z wieloma postaciami spotkaliśmy się zaledwie na chwilę, a potem ich wątki się urwały.
Obawiam się, że Twin Peaks pozostawi nas z ogromnym uczuciem niedosytu. Trudno polubić nowe postaci, gdy tęsknimy za bohaterami poprzednich sezonów. Nie tracę nadziei, że ostatnie kilka odcinków wreszcie odpowie na trapiące nas od tygodni pytania, ale jestem gotowy na to, że nigdy ich nie poznam.