Niezmiernie się cieszę, że Venom miał tak słabe trailery i kiepskie pierwsze recenzje. Uniknąłem srogiego rozczarowania.
OCENA
Pierwsza zapowiedź filmu Venom sprawiła, że zabiło mi szybciej serducho. Jeden z najciekawszych łotrów w uniwersum Marvela, i to w dodatku grany przez fenomenalnego Toma Hardy’ego, w czasach, gdy wytwórnie zaczęły się lubić z kategorią R? To był przepis na sukces. Niestety po drodze coś poszło mocno nie tak.
Venom to dzieło nie artystów, a rzemieślników.
I to w dodatku z gatunku tych raczej przeciętnych, którzy przespali ostatnie dwie dekady. Już dawno pogodziłem się z faktem, że nie będzie to widowisko na miarę hitów z cyklu Marvel Cinematic Universe (ani tym bardziej odpowiedź na dojrzałego Logana bądź krwawego i humorzastego Deadpoola), ale i tak seans pozostawił mnie z ogromnym uczuciem niedosytu.
Przez pierwszą połowę nie bawiłem się co prawda źle, ale to dlatego, że moje oczekiwania były bardzo niskie. Niestety film zaczął się tak sobie, a potem było tylko gorzej. Finałowy akt, którego kulminacyjny moment przypominał walkę z bossem w starej arcade’owej grze wideo z ubiegłego wieku, przelał czarę goryczy i nie pozwala mi wystawić temu obrazowi pozytywnej noty.
Klisza na kliszy kliszą pogania.
Dość powiedzieć, że przez ponad dwie godziny seansu ani razu nie byłem zaskoczony rozwojem akcji. Fabuła jest do bólu przewidywalna. Eddie Brock na starcie nieco odbiegał od komiksowego pierwowzoru (akcję zresztą przeniesiono z Nowego Jorku do San Francisco), ale po krótkim wstępie wylądował tam, gdzie powinien, by stać się Venomem - niemal na samym dnie drabiny społecznej.
Niestety już na samym początku coś tu nie gra. Z jednej strony wstęp był wręcz przydługi, a z drugiej nie wykorzystano tego czasu, by narysować widzom przekonujący obraz głównego bohatera. Jeszcze przed premierą pojawiły się doniesienia, że z filmu wycięto masę materiału i po zobaczeniu kinowej wersji filmu daję im wiarę. Szkoda tylko, że najwyraźniej pozbyto się nie tego, co trzeba.
Tom Hardy nie dźwignął trudnej roli.
Eddie w jego interpretacji jest zupełnie inny, niż oczekiwałem, ale nie to jest problemem. To jednak człowiek-wydmuszka. Po półgodzinnym wstępie wiemy o nim tylko tyle, że jest niezłym dziennikarzem śledczym, któremu brakuje instynktu samozachowawczego. Jedna zła decyzja sprawiła, że stracił pracę, narzeczoną i mieszkanie, ale to nie daje odpowiedzi na pytanie, co go napędza i pcha do działania.
Na domiar złego mam wrażenie, że tak jak Sony ze względu na ograniczenia licencyjne zdecydowało się opowiedzieć historię Venoma z pominięciem Spider-Mana, tak ich nowy Eddie Brock od samego początku miał być kalką Petera Parkera. Zamiast zgorzkniałego i pełnego gniewu człowieka pokazano nam sympatycznego faceta, który mimo dobrych chęci, ciągle się potyka.
A potem wchodzi Venom, cały na czarno.
Film miał potencjał pokazać nam rozterki moralne bohatera postawionego w niemożliwej sytuacji. Niestety, gdy już dotarliśmy do wypadku, podczas którego Brock został połączony z kosmicznym symbiontem, rozpoczęła się jazda bez trzymanki. Zamiast dylematów moralnych byliśmy świadkami przekomarzania się poczciwego faceta z żerującym na nim pasożytem i bezmyślnej rzezi.
Problem w tym, że nie tylko tej relacji zabrakło głębi, ale też sceny w założeniu komiczne nudziły i żenowały swoim brakiem polotu i powtarzalnością. Do tego twórcom zabrakło jaj, by pokazać grozę tej sytuacji. Venom może i nawet odgryza co jakiś czas komuś głowę, ale ani nie widać w kadrze krwi, ani bohater się tym specjalnie nie przejmuje i stroi sobie z tego żarty.
Do tego dialogi pomiędzy Brockiem i Venomem są płyciutkie.
Żarty są raczej czerstwe i drętwe, a w większości wymuszone. To taki slapstickowy humor sytuacyjny niskich lotów. Często też kwestie aż rażą swoją sztucznością i niedopasowaniem do kontekstu. Ruben Fleischer, który dał nam fantastyczne Zombieland, próbował Venoma sprowadzić do podobnego poziomu komizmu, ale zupełnie nie zagrało to z poważną tematyką filmu.
Gdy tylko jeden z bohaterów zmienia swoje nastawienie o 180 stopni i obiera inny cel, to wyjaśnienie zaproponowane w dialogach w ogóle nie trzyma się kupy. Kolejne zwroty akcji nie wypadają naturalnie, są w najgorszy możliwy sposób wymuszone. Gdy wielu filmom można to wybaczyć, bo w zamian dają widzom masę rozrywki, tak Venom do nich się niestety nie zalicza.
Filmu nie ratują pozostali członkowie obsady.
Okazali się bowiem jeszcze bardziej kartonowi niż Eddie. Michelle Williams zagrała Annę Weying, do bólu sztampową byłą narzeczoną głównego bohatera. Reid Scott wcielił się w doktora Dana Lewisa, czyli jej nowego, przemiłego chłopaka, którego aż chce się przez ekran przytulić. I przy okazji udusić, bo jest aż zbyt miły dla byłego faceta swojej dziewczyny.
Jeszcze gorzej wypadł Riz Ahmed. Sportretował złowrogiego szefa złowrogiej korporacji, stylizowanego nieco na Elona Muska, który pod pretekstem ratowania świata prowadzi Bardzo Nieetyczne Eksperymenty (oczywiście na bezdomnych, w tym na kobiecie, którą Eddie zna). Takiego przerysowanego bad guya nie powstydziłby się James Bond. I to ten grany lata temu przez Rogera Moore’a.
Venom nie zachwyca też scenami walk i efektami.
Większość z potyczek dzieje się w nocy, a na ekranie wtedy niewiele widać. Choreografia nie sprawia, że chce się kolejne starcia oglądać w zwolnionym tempie, by podziwiać pracę kamery. Nie czuć w nich też napięcia - wiadomo, że Venoma nie pokona kolejny oddział policji lub najemników, a Sony zdecydowało się na kategorię PG–13, więc Venom nie urządzi na funkcjonariuszach krwawej jatki.
Do tego dochodzą efekty komputerowe, które są po prostu… brzydkie. Aż nie chce się wierzyć, że nawet tytułowy Venom wygląda mało przekonująco zarówno w swojej naturalnej postaci - ot, taki czarny flubber - jak i po połączeniu się z Eddiem. To akurat jednak było wiadome ze zwiastunów, w których i tak pokazano jedne z najlepszych scen w całym filmie.
Mam jednak wrażenie, że jeśli tylko Venom zostałby wydany kilkanaście lat temu, odbiór byłby inny. Współczesnego widza szablonowe origin story jednak znuży - oglądaliśmy coś podobnego już dziesiątki razy. To o tyle smutne, że Sony udowodniło, że potrafi zrobić film, który nie razi oklepanymi motywami - Spider-Man: Homecoming. Venom to niestety krok wstecz. I fatalny start nowej serii.