Woody Allen jak zawsze opowiada tę sama historię. Oceniamy film „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”
„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” to kolejny obraz Woody’ego Allena, w którym słynny reżyser opowiada tę samą, dobrze nam znaną historię.
OCENA
Film rozpoczyna się, gdy dwoje studentów postanawia udać się na romantyczny weekendowy wypad do Nowego Jorku. Traf chce, że na początku wyprawy bohaterowie rozdzielają się od siebie i przeżywają niezależne od siebie perypetie, które odmienią ich sposób postrzegania świata. Ona gania po mieście za wziętym reżyserem filmowym, on spotyka dawno niewidzianą znajomą.
Najnowszy film amerykańskiego reżysera można traktować jako swoisty the best of motywów znanych z jego wcześniejszych produkcji.
Co ciekawe - to nie pierwszy raz, gdy człowiek ma ochotę wypowiedzieć te słowa, oglądając dzieło Nowojorczyka. Nietrudno bowiem zauważyć, że Woody Allen od lat kręci w zasadzie różne wariacje tej samej historii, zmieniając jedynie aktorów, którzy mają wcielać się w podobne, nękane nerwicami i natrętnymi myślami postaci. W filmie „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” padło na Timothée Chalameta i Elle Fanning.
Pochwalam wprawdzie zatrudnienie najciekawszych gwiazd młodego pokolenia. Zwłaszcza, że Chalamet zatracił się w swojej neurotycznej postaci, nie przypominając swoich wcześniejszych ekranowych wcieleń (choć przypominając każdego z męskich bohaterów u Allena).
Ciekawym jest także fakt, że obraz zdaje się rozgrywać w pewnego rodzaju bezczasie.
Sposób prowadzenia opowieści, ubiór i zachowanie bohaterów są bowiem bardzo retro. Gdyby nie kilkukrotne użycie telefonów komórkowych, film mógłby rozgrywać się w dowolnym momencie ostatnich 50 lat. Na dodatek - taki sam obraz Allen spokojnie mógłby nakręcić kilkanaście lat temu i nie czuć byłoby żadnej różnicy.
Zdaje się, że wynika to właśnie z faktu, że Allen ponownie korzysta ze sprawdzonej formuły. Reżyser nie eksperymentuje zbytnio ze swoim sprawdzonym przepisem na sukces. Znajdziemy wprawdzie pewne wyjątki, jak wybitne zdjęcia w „Śmietance towarzyskiej”, które idealnie oddawały stany emocjonalne bohaterów. Wydaje mi się jednak, że była to zasługa Vittorio Storaro, włoskiego operatora tamtego obrazu. Z drugiej strony Storaro stoi także za kamerą w filmie „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, ale na próżno szukać tu równie natchnionych i zapadających w pamięć pomysłów inscenizacyjnych czy gry światłem. Można więc uznać, że na planie „Śmietanki towarzyskiej” wydarzyła się słynna i nieuchwytna „magia kina”. Zwykle jednak Allen trzyma się sprawdzonego schematu komediodramatu o zmianach serca swoich bohaterów.
Jego najnowszy film pełen jest odniesień do kultury wysokiej, dzieł literackich, filmów czy sztuki, jednak nikt w żadnym momencie nie komentuje nawet faktu, że główny bohater obrazu ma na imię Gatsby. Aż dziw bierze, że przy tak gęstych rozmowach literackich nikt nawet nie zająknie się na temat specyficznego prztyczka w nos, który rodzice zafundowali swojemu dziecku.
Kiedyś wielbiłem każdy nowy film Woody’ego Allena. Teraz nieco inaczej patrzę na jego najnowsze dokonania.
Łapię się na tym, że coraz częściach chciałbym być jednak zaskakiwany i oglądać rzeczy, które nie przypominają mi tego, co mogłem oglądać dotychczas. Filmy Allena są jednak skrojone z tego samego materiału. Z drugiej strony może nie trzeba mieć o to pretensji. Dzięki temu dokładnie wiemy, czego się spodziewać na ekranie, opatrzyliśmy się też z historią i zagraniami formalnymi.
Nawet jeśli „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” nie zapada nam w pamięć, to jednak większość z nas lubi co jakiś czas obejrzeć taki obraz. No i trudno winić reżysera, który tworzy filmy od przeszło pięćdziesięciu lat, że też lubi chodzić utartymi ścieżkami.