W historii kina pisarze nieraz stawali za kamerą, aby wyreżyserować filmy na podstawie własnej prozy. Co prawda o Stephenie Kingu i absurdalnym „Maksymalnym przyśpieszeniu” czy Michelu Houellebecqu i bełkotliwej „Możliwości wyspy” lepiej zapomnieć, ale warto za to wspomnieć Cliva Barkera i jego udanego „Hellraisera: Wysłannika piekieł”.
OCENA
Jeśli chodzi o poziomy adaptacji swoich dzieł, Donatowi Carrisiemu o wiele bliżej do tego ostatniego przykładu niż dwóch wcześniejszych. „W labiryncie” to jego druga próba zmierzenia się ze swoją literacką twórczością. I wychodzi z niej z o wiele większym wdziękiem niż w przypadku poprzedniej produkcji.
Niby jest to powtórka z rozrywki. Mamy mroczną historię, wielość wątków i nie brakuje zaskakującego twistu na koniec. Jednakże o ile w „Dziewczynie we mgle” opowieść nieraz wymykała mu się z rąk i nie potrafił odpowiednio filmowymi środkami przedstawić swoich bohaterów, tym razem radzi sobie z tymi elementami dużo lepiej. Panuje nad pozornym chaosem, wykazując się narracyjną dyscypliną. A warto zauważyć, że czeka na niego więcej pułapek. W swoim drugim filmie zabiera nas do umysłu porwanej dziewczyny, który okazuje się tytułowym labiryntem. Dr Green o aparycji Dustina Hoffmana ma za zadanie pomóc jej przez niego przejść, aby odkryć, kto jest sprawcą przestępstwa. Znany z poprzedniej produkcji sygnowanej nazwiskiem Carrisiego Bruno Genko również zamierza rozwiązać tę zagadkę. Tylko on, zamiast psychiatrycznego wykształcenia, będzie posługiwał się wyrobionym przez lata pracy instynktem.
Pełno tu ślepych zaułków, zakrętów i przecinających się uliczek.
Donato Carrisi tym razem umiejętnie rozrzuca na fabularnej osi czasu kolejne części układanki, dzięki czemu nie ucieka już w łopatologiczne wyjaśnienia. Zamiast tego do samego końca wodzi nas za nos i zmusza nasze szare komórki do pracy na najwyższych obrotach. Z jednej strony obserwujemy sadystyczną grę zwyrodnialca, a z drugiej jego tropienie. Nic nie jest jednak tym, czym się wydaje. Reżyser myli tropy. Kiedy odsłania jedne karty, do rękawa chowa dwie następne, aby w odpowiednim momencie zaskoczyć nimi publiczność.
Protagonista „W labiryncie” miota się od jednej poszlaki do drugiej. Razem z nim zgłębiamy kolejne mroczne tajemnice świata przedstawionego. I chociaż Bruno nie jest najsympatyczniejszą postacią, a samo miejsce, do którego trafiamy odstręcza swoim mrokiem, od ekranu nie sposób się oderwać. Napięcie wzrasta z każdą minutą. Podczas seansu obserwujemy festiwal cyrkowych dziwactw i jarmarcznych sztuczek, a ich poziom bez przerwy wzrasta.
Zostają one doprawione szczyptą surrealizmu. Mamy świadomość, że nie jesteśmy w rzeczywistym świecie, tylko jego mrocznej wizji, gdzie ze świecą można szukać iskry dobroci. Perspektywa co chwilę jest zniekształcana, abyśmy wpadli w klaustrofobiczne poczucie zagrożenia albo żebyśmy zobaczyli, jak mały jest człowiek w obliczu panującego na świecie zła. Kolejne miejsca, które odwiedzamy zdają się pochłaniać bohaterów. Coś się za nimi kryje i za chwilę zostanie nam to ujawnione. Niepokój i niedomówienia budują aurę tajemnicy. Ulice i łąki pokrywa nieodłączna mgła oraz ciemność, a sterylna sala szpitala z łatwością zmienia się w obleśny, podziemny szereg korytarzy.
Co prawda ze wszystkimi tymi zabiegami mieliśmy już do czynienia.
Klimat i sposób narracji przypominają filmy sygnowane nazwiskiem Davida Lyncha, a przy zakończeniu nie sposób opędzić się od skojarzeń z twórczością Davida Finchera. Każdy element „W labiryncie” został wielokrotnie przemielony przez popkulturę, ale Carrisi nawet nie próbuje tego ukrywać. Kiedy tylko w ręce jednej z postaci trafia dziecięca zabawka w postaci łamigłówki, daje do zrozumienia, że czeka nas gra w odkrywanie kolejnych tropów i ukrytych znaczeń. Reżyser wchodzi w rolę filmowego demiurga. Bezlitosnego tak dla swoich bohaterów, jak i dla widzów. Przeprowadza ich i nas przez odmęty ludzkiego zepsucia, każąc grzęznąć w tym bagnie.
Donato Carrisi przydusza nas ciężkim, neonoirowym klimatem. Atakuje złowieszczą muzyką Vita Lo Rego i uderza zdjęciami Federica Masierego. Dlatego nie zdziwcie się, jeśli po seansie będą się was trzymały zawroty głowy pod postacią natłoku myśli. Do tego filmowego labiryntu wchodzi się chętnie, ale szukanie z niego wyjścia to już karkołomne zadanie.