REKLAMA

Wachowscy sięgają po kosmiczną operę mydlaną i kicz z lat 70. "Jupiter: Intronizacja", recenzja sPlay

Zacznę ostro... "Jupiter: Intronizacja" rodzeństwa Wachowskich to film zły, momentami bardzo zły, który łączy w sobie wszystkie najgorsze cechy kiczowatych filmów sci-fi z lat 70 i 80. Czy to oznacza, że na "Jupiter: Intronizacja" nie warto iść do kina? Paradoksalnie odpowiedź brzmi: nie. 

Wachowscy sięgają po kosmiczną operę mydlaną i kicz z lat 70. „Jupiter: Intronizacja”, recenzja sPlay
REKLAMA
REKLAMA

Dzieło Wachowskich to tak naprawdę kosmiczna opera mydlana z mnóstwem efektów specjalnych i scenariuszem tak strasznie złym, że absolutnie wartym obejrzenia. Serio. "Jupiter: Intronizacja" jest filmem beznadziejnie napisanym, ze strasznie manierycznym i pretensjonalnym aktorstwem, ale koniec końców bardzo odprężającym i dostarczającym mnóstwo zabawy. Nie wiem czy Wachowskim o to chodziło, ale ze względu na potężną dawkę klisz i kiczu ich dzieło było po prostu niesamowicie śmieszne.

Całość przypominała mi po prostu marne kopie "Gwiezdnych wojen", tandetne, schematyczne filmy science-fiction z dziurami w scenariuszu, chaosem fabularnym i aktorami próbujący grać.

jupiter wachowscy 2015

W normalnych warunkach uznałbym "Jupiter" Intronizację" za kompletną porażkę i powód do wstydu dla Wachowskich, ale w związku z tym, że oglądałem film w sali Skoda 4DX, zmieniło się moje postrzeganie tego dzieła.

Nie wyobrażam sobie tak naprawdę, że Wachowscy mogli zrobić "Jupiter: Intronizacja" na serio. To po prostu - tak sobie tłumaczę - niemożliwe, szczególnie że fabuła jest do bólu schematyczna, budząca momentami poczucie zażenowania. Co to oznacza? Ano w skrócie typową historię międzyplanetarnego kopciuszka kończącą się happy endem. Główna bohaterka, Jupiter (Mila Kunis), jest niezadowolona ze swojego dotychczasowego życia pod jednym dachem z wielką familią i pracy jako sprzątaczki (rodzinny biznes). Nieszczęsny żywot głównej bohaterki nie trwa jednak długo, ponieważ zostanie wplątana w wielki kosmiczny konflikt między członkami potężnego rodu handlującego... ludźmi z różnych planet.

Niestety w tym miejscu natrafiam na potężna przeszkodę - niemożność wytłumaczenia wam tego, o co w "Jupiter: Intronizacja" chodziło. Nie wiem jakich wspomagaczy Wachowscy używali podczas pisania scenariusza, ale to musiało to być coś zaiste wyjątkowego.

jupiter ascending recenzja

Cały film to jedna wielka ekspozycja, a i tak koniec końców nic nie wiadomo i dlaczego na ekranie dzieje się tak a nie inaczej.

Summa summarum, cała fabularna układanka Wachowskich szybko się rozsypuje i budzi konsternację, która zaczyna się już na samym początku filmu.

Przechodząc do rzeczy, Jupiter okazuje się być wcieleniem wielkiej królowej z rodu, który panuje we wszechświecie od zarania dziejów i zasiedla nowe planety hodując na nich homo sapiens. Po co to robią? Ponieważ dla ras bardziej rozwiniętych najcenniejsza rzeczą we wszechświecie jest czas. Dzięki zaawansowanej genetyce, ludzie (ale nie z Ziemi, która jest tylko kolonią) nauczyli się przedłużać własne życie. Do tego procesu potrzeba jednak innych istot żywych. Jupiter z racji swojego pochodzenia jest pretendentką do tronu i zostania głową arystokratycznego rodu. Okazuje się jednak, że potomstwo królowej - czyli poprzedniego wcielenia Jupiter - chce zachować albo wzmocnić swoją pozycję na rynku handlowania ludźmi, dlatego też z miłą chęcią pozbędą się swojej "nowej" matki.

jupiter intronizacja wachowscy

Na szczęście dla głównej bohaterki, pojawia się Caine (Channing Tatum), genetyczna krzyżówka człowieka z wilkiem, prawdziwy rycerz w lśniącej zbroi, który ma spiczaste uszy. Gdy bohaterowie zostają przedstawieni, potem następują już tylko wybuchy, pościgi, walka dobra ze złem, przedzieranie się przez siły wroga - jak w "Gwiezdnych wojnach" - i obowiązkowy wątek miłosny. Wachowscy do tego dołożyli jeszcze jaszczury, żarty z biurokracji i kosmitów rodem z "Archiwum X". Niewątpliwie na ekranie wiele się działo i o to chyba Wachowskim głównie chodziło. Zarówno twórcy filmu jak i ludzie z Warner Bros. wiedzieli, że taki gniot nie ma szans obronić się fabułą, dlatego też zdecydowali się na dołożeniu widzowi wrażeń poza filmowych.

Efekty specjalnie w "Jupiter: Intornizacja" nie zachwycały już tak, jak te w "Matrixie" - w końcu inna epoka - ale wszystko to, co działo się wokół widza już tak.

REKLAMA

Fotel podążający za ruchem kamery, oprysk wodą, podmuchy wiatru, dochodzące do nozdrzy zapachy, to wszystko robiło wrażenie w połączeniu z obrazem. Podczas seansu czułem się więc jak małe dziecko, które po raz pierwszy doświadcza przejażdżki na rollercoasterze. Jasne, filozoficzne bzdety zawarte w filmie i przesadna teatralność postaci (szczególnie Lorda Balema, w którego wcielił się Eddie Redmayne) zwalały z nóg, ale co z tego kiedy koło ucha słuchać wystrzelone pociski, a na plecach czuć lekkie uderzenia, gdy bohater na ekranie dostaje po pysku lub pada na ziemię.

Mila Kunis z Channingiem Tatumem odstawili na ekranie "Modę na sukces", więc jeżeli liczycie na dobry film bawiący historią, w żadnym wypadku nie wybierajcie się na "Jupiter: Intronizacja". Jeżeli jednak macie blisko siebie Cinema City z salą 4D pędźcie do kina. Będziecie bawić się przednio, pozbądźcie się tylko zawczasu wysokich oczekiwań i obowiązkowo kupcie popcorn.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA