Nazywany (mocno na wyrost) następcą kultowego "Miasteczka Twin Peaks" serial "Wayward Pines", który miał premierę wczoraj, nie ma w sobie wiele z dzieła Davida Lyncha. Co wcale nie znaczy, że nie wart jest uwagi.
"Wayward Pines" to serial oparty na trylogii autorstwa Blake'a Croucha, opowiadającej o pozornie sennym miasteczku, w którym dzieją się trudne do racjonalnego wytłumaczenia rzeczy i którego mieszkańcy skrywają niepokojącą tajemnicę. Crouch nigdy nie ukrywał, że jego inspirację stanowiło klasyczne już dzieło Lyncha, a jego ambicją było przeniesienie tego klimatu na karty powieści. Jak mu się to udało możecie sprawdzić w recenzji "Szumu", pierwszego tomu cyklu.
Siłą rzeczy serialowa adaptacja książek Croucha też musiała być porównywana do "Miasteczka Twin Peaks", a to dla produkcji oznaczać mogło tylko jedno - wyrok śmierci. Jest to powiem porównanie, z którego korzyści nie odniesie żadna produkcja, bo każda będzie gorsza.
"Wayward Pines" nie jest tu wyjątkiem, ale jeśli spróbujemy na chwilę zapomnieć o dziedzictwie Lyncha, okaże się dziełem całkiem intrygującym.
Agent specjalny Ethan Burke przybywa do Wayward Pines, by odnaleźć dwóch zaginionych kolegów. Ledwie jednak przekracza granice miasteczka, pada ofiarą groźnego wypadku samochodowego i ląduje w szpitalu. Początkowo wszystko wydaje się zwyczajne, jednak Burke szybko odkrywa, że coś tu nie gra. Nie może dodzwonić się do bliskich i przełożonego, a wszyscy mieszkańcy zachowują się dość podejrzanie. Bohater podejmie próbę wydostania się z tego miejsca, lecz wkrótce okaże się, że wcale nie jest to takie proste, jak mogłoby się wydawać.
Pilot "Wayward Pines" budzi zaciekawienie, fabuła jest poprowadzona w ten sposób, żeby szybko wciągnąć widza. Z jednej strony to oczywiście dobrze, bo trudno się tu nudzić, ale z drugiej - to co budowało klimat, ten psychotyczny nastrój powieści Blake'a Croucha, rodziło sporo pytań kłębiących się w głowie czytelnika, tu jest wyłożone jak kawa na ławę. W powieści długo nie mamy pewności, czy Ethan na pewno nie postradał zmysłów - na początku nie jest w stanie przypomnieć sobie nawet swojego imienia.
W serialu od razu wiadomo, że to z otoczeniem, nie z głównym bohaterem, coś jest nie tak.
Pierwszy odcinek pokrywa prawie połowę treści "Szumu", stąd też wynika kilka uproszczeń i bardziej dynamiczna akcja względem literackiego pierwowzoru. Za sprawą tego zabiegu "Wayward Pines" traci sporo tajemniczości, choć przy tym udaje mu się utrzymać zainteresowanie odbiorców. Nawet pomimo dość nachalnie i nieudolnie wrzuconych retrospekcji, które w książkach są wplecione dużo bardziej naturalnie, a tu nieco irytują.
Aktorsko serial wypada nieźle, choć bez specjalnych fajerwerków. Podobnie bohaterowie - w niektórych z nich czuć spory potencjał, ale ten póki co nie miał jeszcze okazji się w pełni ujawnić. Największe nadzieję wiążę z postaciami drugoplanowymi - szeryfem Popem i doktorem Jenkinsem. Ethan Burke jest napisany w taki sposób, że wątpię, by miał kiedykolwiek eksplodować i zachwycić, tym bardziej znając treść książek, ale kto wie, może się mylę.
"Wayward Pines" ma składać się z dziesięciu odcinków, w których zaprezentowana zostanie treść całej trylogii.
To z tego powodu akcja tak galopuje, trzeba upchać sporo treści w stosunkowo wąskiej formie. Intensywna i zwarta konstrukcja przypuszczalnie będzie zaletą tego serialu, ale tylko pod warunkiem, że szybko porzucimy nadzieję na znalezienie w nim choć cząstki Lyncha. Na to szanse już zmarnowano.