Dwie Polki zrobiły komiks na podstawie gier „Wiedźmin”. Niestety, „Córka płomienia” nie zachwyci fanów Geralta
Wydawnictwo Dark Horse od kilku lat tworzy własną serię komiksów z Geraltem i pozostałymi bohaterami świata znanego z gier wideo od studia CD Projekt RED. Właśnie do sklepów trafił tom „Wiedźmin. Córka płomienia”. Czy dzieło dwóch polskich autorek można nazwać sukcesem na miarę popularnej marki?
OCENA
Do tej pory nakładem wydawnictwa Egmont na polskim rynku ukazały się trzy tomy komiksów opartych o gry z serii „Wiedźmin”. Pomimo kilku mniejszych lub większych obiekcji „Dom ze szkła”, „Dzieci lisicy” i „Klątwa kruków” doczekały się względnie pozytywnych reakcji od krytyków i przede wszystkim fanów Geralta z Rivii. Co nie było łatwe, bo wiele elementów – począwszy od wyglądu postaci po fabułę – musiało być dosyć mocno podporządkowanych wcześniejszym dziełom o Wiedźminie (głównie gier wideo, ale w przypadku 2. tomu również powieści „Sezon burz”).
Premierowy zeszyt nowego komiksu „Wiedźmin” od Aleksandry Motyki i Marianny Strychowskiej trafił do rąk mediów jeszcze w grudniu zeszłego roku. Dzieło wywołało dużo sprzecznych reakcji. Część recenzentów doceniła obiecujący wstęp do historii, która miała szansę w wyjątkowy sposób rozwinąć uniwersum zbudowane przez CD Projekt RED. Ale nie brakowało też narzekań na oprawę graficzną, ubogie tła i koślawą mimikę postaci. Dominowała jednak nadzieja, że polskie artystki poprawią niedociągnięcia i przygotują czytelnikom prawdziwą ucztę. Czy udało się spełnić te oczekiwania?
Wiedźmin. Córka płomienia – recenzja
Fabuła komiksu Motyki i Strychowskiej wiąże się z pewną misją znaną osobom, które grały w dodatek „Serca z kamienia” do 3. części „Wiedźmina”. Geralt zabija w nim przypominającego ogromną ropuchę potwora, który okazuje się być... zaklętym księciem Ofiru. Czas akcji „Córki płomienia” został umiejscowiony mniej więcej rok po tamtych wydarzeniach. Geralt przybywa do Novigradu i zostaje poproszony przez pewnego znajomego o sprawdzenie, kto odwiedza jego córkę po zapadnięciu zmroku.
Wiedźmin szykuje się na wizytę potwora, ale w zamian znajduje na tarasie Celii znajomego trubadura, Jaskra. Okazuje się, że poeta uwiódł dziewczynę, a na miejsce dostawał się za pomocą zaczarowanego kufra. Podczas spotkania Jaskier przypadkowo odczytuje zapisaną na niej inskrypcję i wysyła obu bohaterów do Ofiru. Na miejscu bohaterowie wymyśleni przez Andrzeja Sapkowskiego otrzymują zadanie złapania mordercy następcy tronu, czyli... Geralta z Rivii.
W tym miejscu warto wspomnieć o pierwszym z kilku problemów, które nie opuszczają tomu od początku aż do samego końca. Adaptowanie cudzych postaci (dodatkowo przemielonych przez wizję CD Projekt RED) to niełatwe zadanie. Niektórzy twórcy to potrafią, ale mają problem z tworzeniem swoich oryginalnych historii (patrz: David Benioff i D.B. Weiss). Autorka scenariusza „Córki płomienia”, Aleksandra Motyka, ma problemy głównie z tym pierwszym elementem. Jej Geralt w dużej mierze odpowiada swojej wersji z gier, ale już Jaskier za nic nie przypomina bohatera uwielbianego przez czytelników i graczy. Tych ostatnich szczególnie zdenerwuje rozwiązanie wątku Priscilli, które wydaje niepotrzebne cofać poetę w rozwoju.
Trochę lepiej wypada rozgrywająca się w Ofirze historia z zeszytów 2-4. Geralt dostaje szansę na walkę z potworami i ludźmi oraz poznanie nowej czarodziejki.
Pod tym względem „Wiedźmin. Córka płomienia” radzi sobie lepiej od poprzedniego tomu serii. Tak jak „Klątwa kruków” starała się na siłę nawiązywać do historii strzygi, tak dzieło Motyki stara się dać opowieści o Geralcie trochę świeżej krwi. Dobrze zobaczyć Wiedźmina w nowym otoczeniu, a jednocześnie zajętego uniwersalnymi dla siebie kłopotami. W tomie znajdziemy potwora, którego trzeba powstrzymać, spiskujących na dworze polityków i wykorzystującą naszego bohatera czarodziejkę. Szkoda tylko, że autorka nie bardzo potrafi zakończyć budowaną systematycznie historię, a finał całego komiksu wydaje się jednocześnie nudny i pozbawiony znaczenia. I nie poprawia tego nawet epizod z udziałem Yennefer.
Kilka słów trzeba też powiedzieć o oprawie graficznej komiksu „Wiedźmin. Córka płomienia”.
Marianna Strychowska miała okazję wcześniej pracować nad kolorowanką „Wiedźmina”, ma też na swoim koncie kilka mniejszych projektów komiksowych. W rozmowie z Rozrywka.Blog ilustratorka przyznała, że miała dosyć dużą swobodę, zwłaszcza przy tworzeniu nowych postaci i potworów. Faktycznie jej stwory wyglądają interesująco i nietypowo, dlatego możemy uwierzyć, że Geralt trafił do słabo znanego kraju. Niestety, minusy przeważają tych kilka plusów. Rysunki Strychowskiej są bardzo statyczne i ubogie w detale, a tła przeważnie zupełnie nieciekawe (choć pod koniec jest już w tym względnie lepiej, również dzięki wykorzystaniu większej gamy kolorów przez zajmującą się tą kwestią Lauren Affe).
Artystka ma problemy z pokazaniem ruchu, co szczególnie boleśnie widać po scenach walk. Przyzwyczajeni do szybkich, pełnych życia pojedynków gracze „Wiedźmina” tutaj zupełnie tego nie odczują. Wydaje się jakby rysowniczka zdawała sobie sprawę z tych ograniczeń, dlatego niemal nie pokazuje bohaterów czy potworów w ruchu. Można odnieść wręcz wrażenie jakby teleportowały się one między panelami. Nietrudno zgadnąć, że Marianna Strychowska znacznie lepiej radzi sobie z pojedynczymi ilustracjami, dlatego okładki kolejnych zeszytów (wszystkie jej autorstwa) wyglądają o niebo lepiej niż kadry samego komiksu.
Wszystko to sprawia, że „Wiedźmin. Córka płomienia” jest komiksem rozczarowującym. Dzieło duetu Motyka-Strychowska miało spory potencjał, ale zbyt wiele „niedoróbek” sprawia, że nie możemy zbyć ich machnięciem ręki. Nikt chyba nie oczekiwał, że komiksowe spin-offy od Dark Horse'a będą równie dobre co książki Sapkowskiego czy gry CD Projekt RED, ale to żadne wytłumaczenie. Również dlatego, że dwa pierwsze tomy były bardzo satysfakcjonującą lekturą.