REKLAMA

Wielka teoria nudy. Gdzie uleciał urok bycia nerdem?

Prócz stabilnych słupków oglądalności, miarą jakości serialu jest forma, jaką zaprezentuje w kolejnych sezonach. Odcinanie kuponów od popularności, brak pomysłu na rozwijanie wątku głównych postaci to naczelne grzechy scenarzystów. Nie ma jednak większego dramatu niż powyższe w połączeniu z decyzjami twórców, którzy usilnie podtrzymują na życiu znaną markę.

Wielka teoria nudy. Gdzie uleciał urok bycia nerdem?
REKLAMA
REKLAMA

Jeśli sklasyfikować grupy zawodowe wedle ilości seriali im poświęconych, to bez wątpienia liderami w rankingu okazaliby się adepci sztuki lekarskiej. Do głosu dochodzą również juryści, którzy po perypetiach z Ally McBeal doczekali się Garniturów. W okolicy podium krążą jeszcze służby mundurowe, wespół z „elementem” przestępczym. No i w końcu gdzieś na szarym końcu znaleźli się doktoranci fizyki, a jednocześnie wyznawcy komiksowych bohaterów i elektronicznej rozrywki.

Big Bang Theory to dzieło duetu,  który w gatunku sit-comów bez wątpienia plasuje się w czołówce. Chuck Lorre i Bill Prady – scenarzyści będący gwarancją nośnych gagów i dobrze skrojonych postaci. Nie inaczej było w przypadku omawianej serii, której główną tematyką była konfrontacja (zdaję sobie sprawę z bogactwa rodzimego języka) hardcorowych nerdów (choć nerd z definicji jest hardcorowy w pielęgnowaniu swojego hobby?) z wyzwaniami funkcjonowania w społeczeństwie, a konkretnie wyjątkowo „barwne” relacje z płcią piękną.

Szósty sezon serialu powoli ma się ku końcowi, będąc niestety daleko od poziomu jaki prezentowały pierwsze serie. Potencjał tkwił przede wszystkim w postaciach i licznych aluzjach do świata gier video i seriali science fiction: pokroju Star Treka czy Battlestar Galactica. Zgodnie też z niepisaną tradycją sit-comów, dysponował również wiodącym, charakterystycznym bohaterem, a miarą jego popularności (prócz internetowych memów) było przeniknięcie klasycznych kwestii do rozmów w codziennym życiu (choć częstotliwość użycia Bazzinga! Sheldona Coopera ma się nijak do True Story czy Suit up! autorstwa „legendarnego” Barney’a Stinsona).

Zarzut wobec scenarzystów może wydawać się absurdalny, ale z chwilą gdy większość z czołowej czwórki bohaterów zyskała swoje drugie połówki, to serial systematycznie zaczął skupiać się na niesnaskach w nowo powstałych związkach. Momentami osiągało to niebezpieczną granicę, za którą są już tylko komedie romantyczne. Ogólny wydźwięk może i pozostaje optymistyczny (miłość w czasach levelowania kolejnej postaci w World of Warcraft). Mimo wszystko serial miał większą „siłę rażenia” gdy każdy z bohaterów na swój (nieudolny) sposób próbował zyskać względy kobiet.

Bohaterowie osiągnęli więc stabilizację, a poniektórzy znaleźli się pod pantoflem swoich nowych partnerek. Sheldon w dalszym ciągu (hołdując już pewnej tradycji) ratuje kolejne odcinki od sklasyfikowania ich w kategorii „paczka sucharków”. Choć i tak nie jest to ten sam bohater, który będąc na bakier z większością społeczno – towarzyskich konwenansów,  raczył osobliwymi komentarzami w stosunku do przyjaciół i otaczającej rzeczywistości.

REKLAMA

Przyłapuję siebie jednak na tym, że paradoksalnie, mimo wyraźnego spadku formy, wciąż nie mogę oderwać się od śledzenia losów czwórki geeków. Nie wiem czy to lżejsza odmiana masochizmu, zresztą analogiczny przypadek zaobserwowałem przy śledzeniu perypetii towarzyszących poszukiwaniu matki dla najbardziej pokrzywdzonego rodzeństwa w dziejach seriali telewizyjnych. W obu przypadkach jest jednak szansa na zreflektowanie, bo Wielka Teoria Podrywu zakończy żywot na ośmiu sezonach, zaś zbieranie kolejnych przepisów z Playbooka Stinsona to kwestia „tylko i aż” jednego sezonu.

Serial można oglądać w Polsce na łamach TVN 7 i Comedy Central.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA