Kiedy padł ostatni klaps, zacząłem płakać - rozmawiamy z Wiktorią Filus i Hubertem Miłkowskim z „W głębi lasu”
Wiktoria Filus i Hubert Miłkowski wcielają się w Laurę Goldsztajn i Pawła Kopińskiego z lat 90. we „W głębi lasu”. Z aktorką i aktorem porozmawialiśmy o tym, jak to jest być częścią tak dużego projektu i pracy na planie.
Rafał Christ: Na początku chciałbym się dowiedzieć, jak zareagowaliście, kiedy dostaliście swoje role. To w końcu duży projekt.
Wiktoria Filus: To były wszystkie etapy niedowierzania, jakie można sobie wyobrazić. Szybszy puls, większe ciśnienie, płytki oddech – wszystko to naraz. Byłam podekscytowana, że będę mogła zmierzyć się z tak dużą postacią i odpowiedzialnością. Młoda Laura jest przecież większą partią tego ogromnego projektu. Na samym początku nie było dla mnie oczywiste, jaki będzie tego rozmach. Teraz przy promocji to do mnie dociera.
Hubert Miłkowski: Na początku był zachwyt. Cieszyłem się, że będę zaangażowany w serial. W pierwszej chwili krzyknąłem coś do telefonu, a potem obdzwoniłem mamę, przyjaciół, dosłownie wszystkich, żeby się pochwalić. Następnie przeczytałem książkę i dostałem scenariusz. Wtedy pojawiły się wątpliwości. Zrozumiałem, jaka odpowiedzialność na mnie spoczywa, i zastanawiałem się, czy dam radę, czy mój wachlarz emocjonalny pozwoli mi wykreować młodego Pawła.
R.Ch.: Jaki był więc klucz do interpretacji waszych postaci?
W.F.: Dużo od siebie włożyłam do Laury. Nie lubię pracować na zasadzie, że przypomina mi się sytuacja z mojego życia i odtwarzam to na planie, bardziej chodzi o wachlarz emocjonalny. Mogłam stworzyć kompletną i konsekwentną postać, oddając mnóstwo cech jej charakteru, a także ich odcieni. Długo zastanawiałam się, jakie są różnice w postrzeganiu świata zewnętrznego przez kogoś, kto ma 16 lat, od kogoś nieco starszego, jak ja teraz. Najbardziej interesujące wydało mi się szkicowanie siebie w tym wieku, obawy o to, co ludzie powiedzą, szukanie własnej tożsamości. Starałam się to pogłębić i wykorzystałam przy tym własną wrażliwość. Z tego względu bardzo się z tą moją bohaterką zżyłam. Podchodzę do niej z dużą czułością, ona ciągle we mnie tkwi i już tak chyba zostanie.
W.M.: Miałem tak samo. To była zabawa w szukanie siebie w Pawle. Nie mogłem od tego uciec, bo mój okres przygotowawczy był bardzo krótki. Zaledwie sześć dni minęło od momentu, w którym dowiedziałem się, że dostałem rolę, do wejścia na plan. Nie było czasu na, powiedzmy, jakieś wydziwiania. Szukałem więc swojej emocjonalności w tym, co moja postać przeżywa. Od początku czułem z nim więź, więc dużo mogłem dać od siebie, czasem bezpośrednio, a czasem w wyobraźni, stawiając siebie w danych sytuacjach. On ma 18 lat, ja w momencie realizacji serialu miałem 20. Byliśmy więc na tym samym etapie, kiedy chłopak powoli staje się dorosłym, ale jeszcze jest, a nawet chce być dzieckiem. Wszystko dookoła jednak sprawia, że musi dojrzeć. A jest to bolesne. Razem przechodziliśmy tę bardzo intymną drogę. Byliśmy jedną osobą. Dlatego kiedy zdjęcia się skończyły i padł ostatni klaps, zacząłem płakać. Wszedłem między ludzi i chyba wszystkim zasmarkałem rękawy.
R.Ch.: To jest to, co wyście włożyli. A coś z tych postaci wyciągnęliście?
H.M.: Nauczyłem się jeździć na desce. To na pewno. Jeśli zaś chodzi o coś głębszego, to przecinaliśmy się z Pawłem w tak wielu miejscach, że teraz trudno mi odróżnić, kto jest kim. Na pewno interesowała mnie ta odpowiedzialność, z którą on się mierzy. On rzeczywiście chciał mieć cały świat na barkach, a to się nie mogło udać. Idąc przez życie, trzeba pamiętać o tym, że samemu nie da się wszystkiego udźwignąć. Nawet jeśli mój bohater próbował to ostatecznie potrzebował kogoś, kto mu pomoże. W fabule była to Laura, a dla mnie bardzo często Wiktoria. To była taka moja lekcja z planu.
W.F.: Z praktycznych rzeczy ja nauczyłam się robić zdjęcia aparatem analogowym. A jeśli spojrzeć głębiej, to Laura razem z Pawłem przechodzą przez traumatyczne wydarzenia. Muszą zmierzyć się z samymi sobą. To było takie testowanie siebie prywatnie w ekstremalnych sytuacjach. I tak jak powiedział Hubert, w takich chwilach potrzebujemy tej drugiej osoby. Lepiej szukać pomocy i wsparcia niż radzić sobie samotnie. Czasem warto pozwolić sobie na pęknięcie przed inną osobą. I chociaż moja bohaterka zarówno w 1994 roku, jak i w teraźniejszości na wszelkie sposoby pielęgnuje w sobie siłę, to tego właśnie mogłam się od niej nauczyć.
R.Ch.: Stanęło przed wami bardzo trudne zadanie. Jednym z problemów na pewno było utrzymanie spójności postaci na dwóch płaszczyznach czasowych. Czy współpracowaliście nad tym jakoś z aktorami, którzy odgrywali starsze wersje waszych bohaterów?
W.F.: Z Agnieszką spotkałam się raz. Na próbach charakteryzacji, gdzie tworzyłyśmy to, jak Laura będzie wyglądać. Tam też byli reżyserzy i producentka. Dyskutowaliśmy na temat postaci i scenariusza. I to było ciekawe obserwować Agnieszkę w pracy. Patrzyłam, jak rozmawia z twórcami i w jaki sposób zadaje pytania. Oczywiście podglądałyśmy też siebie nawzajem i podłapywałyśmy swoje gesty. Bardzo pomogło mi to, że wiedziałam, jak Laura będzie wyglądać w przyszłości. Dowiedziałam się, co chce sobą reprezentować i jak pokazywać się światu. Dzięki temu mogłam w logiczny sposób poprowadzić swoją Laurę, aby mogła wyrosnąć na kobietę, którą się stała.
H.M.: To odbywało się na etapie castingu. Dobierani byliśmy do konkretnych aktorów. Nie chodziło tylko o wygląd, ale również o energię. Na planie nieraz ktoś do nas mówił, że zrobiliśmy coś dokładnie jak tamta osoba. Zagrały tu więc czynniki zewnętrzne, a reżyserzy dbali i czuwali, aby to wszystko miało ręce i nogi. Dzięki nim mogliśmy się nawzajem odnaleźć z odtwórcami ról starszych wersji postaci. W moim przypadku nie było prawie żadnych ustaleń bezpośrednich. Dowiedziałem się jednak, że Grzegorz jest leworęczny, więc automatycznie Paweł stał się leworęczną postacią. W sumie cała reszta leżała już w rękach ekipy.
R.Ch.: Rozmawiałem wcześniej z reżyserami, którzy powiedzieli mi, że myśleli, że są podobni, a na planie od aktorów dowiedzieli się, że bardzo się od siebie różnią. Ciekawy jestem, jak to wyglądało z waszej strony.
W.F.: Leszek i Bartek tworzą niesamowitą parę. Oni w jakiś dziwny sposób reprezentują jedno stanowisko w dwa różne sposoby. Na planie nie było walki o władzę ani żadnej rywalizacji. Miło się obserwowało, jak oni ze sobą współpracują i z dużym szacunkiem podchodzą do każdego członka ekipy.
H.M.: Oni się tak pięknie różnią, a jednocześnie dążą do jednego celu. Jeśli chodzi o styl pracy, to tych różnic było sporo. Bartek ma, że tak to nazwę, dokumentalne oko. On pozwala dziać się danym sytuacjom i je obserwuje. Dawał nam pole do improwizacji i dużo wcześniej omawiał wszystkie sceny. Przegadywał wszystko, wrzucając kolejne informacje do kociołka, a potem patrzył, jak to się rozwinie.
W.F.: On przychodził na plan ze świetnie skonstruowanymi pytaniami do siebie i aktorów. Leszek natomiast zawsze miał dobrze sprecyzowaną wizję tego, co chce zobaczyć i z nas wyciągnąć.
H.M.: Co więcej, był w stanie ją konsekwentnie i precyzyjnie realizować. Czasami trzeba było dopieszczać jedno zdanie. Odgrywaliśmy je w obrębie jednej sceny wielokrotnie, bo nie brzmiało tak, jakby sobie tego życzył. I podsumowując, to było ciekawe doświadczenie spotkać się z tak różnymi podejściami. Można było czerpać z ich obu i zobaczyć, że one działają razem i w jakimś sensie się przecinają, chociaż pochodzą z odrębnych światów.
R.Ch.: Gdy oglądałem serial, powalił mnie klimat lat 90. w wątku z waszym udziałem. Naszła mnie taka nostalgia za tamtymi czasami. Chciałem się więc dowiedzieć, jak to było z waszej strony, bo przecież sami raczej ich nie pamiętacie.
W.F.: Nie kojarzymy lat 90. z własnych wspomnień. U mnie jednak były one w życiu obecne. Głównie za sprawą muzyki. Słuchałam popularnych kawałków z tamtych czasów, a kilka z nich pojawiło się w serialu. Nawet jak trzeba było uczyć się którychś słów na pamięć, to ten tekst był już w mojej głowie. Bardzo łatwo było wczuć się w cały ten klimat, bo dzięki scenografii jak tylko wchodziło się na plan, wszystko pachniało i wyglądało jak z tego 1994 roku. W ogóle lata 90. kojarzą mi się z rodzicami i czułam się jakbym, wklejała się w ich zdjęcia.
H.M.: Faktycznie wchodzenie do tych lat 90. to była zasługa wszystkich tych osób dookoła nas. One wytworzyły klimat w tamtym miejscu, więc wchodząc na plan, przechodziliśmy przez, powiedzmy, portal i cofaliśmy się do 1994 roku. Nie potrzebowaliśmy researchu. Starczyło to, co mieliśmy zakodowane w głowie dzięki opowieściom rodziców czy zasłyszanym historiom.