Trochę „Fargo”, domieszka „Miasteczko Twin Peaks”, pojawiają się też określenia takie jak norweski western. To wszystko prawda, ale nie polegajcie tylko na gatunkowych szufladkach. „Witamy na odludziu” to jeden z najciekawszych i najoryginalniejszych skandynawskich seriali, jakie widziałam.
OCENA
Uwaga na delikatne spoilery.
Finn i Bilzi stają naprzeciwko siebie w lekkich rozkrokach, niczym kowboje na środku miasteczka na Dzikim Zachodzie. Bilzi ma nawet broń – nosi przy pasie nóż myśliwski. To jednak nie zachodnie Stany Zjednoczone, a daleka północ Norwegii. A mężczyźni nie stoją na placu miasteczka, gdzie oczy wszystkich mieszkanek i mieszkańców byłyby skierowane w ich stronę, tylko na podwórzu obok domu Bilziego. Finn przyjechał tu po zadośćuczynienie – Horagallis, pies Bilziego, zabił jedną z jego owiec. Atmosfera jest napięta, a faceci ewidentnie za sobą nie przepadają. Co więcej – Bilzi, wręcz gardzi Finnem. I ani myśli zrekompensować mu straty, gdyż, jak tłumaczy, Horagallis działał z naturalnych zwierzęcych pobudek.
Ta scena ustawia całą dalszą relację między bohaterami. Niedługo później okaże się, że jeszcze jedna, znacznie poważniejsza sprawa podzieli Finna i Bilziego – pójdzie o Siri, żonę Finna. Kobieta prowadzi firmę sprzątającą, wychowuje córkę Marin i chyba trochę żałuje, że kiedyś los skierował ją do Utmark.
Norweski western z całą bandą głównych bohaterów i bohaterek.
Ta trójka, zagrana przez kolejno Tobiasa Santelmanna, Stiga Henrika Hoffa i Marie Blokhus to nie jedynie postacie w „Witamy na odludziu” nadające ton całej opowieści. Z biegiem fabuły i w toku poznawania miasteczka, zza kolejnych drzwi wyłaniają się bohaterowie i bohaterki, którzy nie budują tu tła – są kolejnymi częściami składowymi tej mozaiki. Prawie każdą z tych postaci poznajemy z bliska, każda z nich przechodzi trudny moment w życiu i każda z nich ma swoją specyfikę.
Mamy zatem w Utmark, oprócz przerysowanego maczo, smutnego hodowcy owiec i zagubionej matki, między innymi owdowiałego sutenera, przekupnego policjanta, kobietę, która przemawia głosem nieżyjącej osoby, a wreszcie – nauczycielkę, która przyjeżdża do Utmark, by w końcu gdzieś ułożyć sobie życie. Wszystkie te figury, wyposażone w zestaw specyficznych cech, tworzą mapę powiązań towarzysko-kryminalnych w Utmark. No właśnie, bo żeby nie było w miasteczku za nudno, mamy tu jeszcze prowadzoną zorganizowaną działalność przemytniczą.
Wyreżyserowany przez Islandczyka Dagura Káriego obraz daje nam wgląd w osnute mgłą, zimne miejsce, w którym, niczym sowy z Twin Peaks, nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. Do tego scenariusz, którego twórcą jest Kim Fupz Aakeson, zawiera mnóstwo doskonałego humoru. Zarówno pełnego absurdu, jak i satyry z codzienności. A także żartów tak boleśnie prawdziwych, że nie wiadomo, czy śmiać się z nich, czy płakać. Zupełnie jak z memów o Polsce.
Te wszystkie absurdalne żarty, przekomiczne sytuacje i niezwykły klimat budowany między innymi dzięki pięknym zdjęciom północnych krajobrazów byłyby oczywiście niczym bez dobrej fabuły. A ta, oprócz tego, że obsadza kolejnych bohaterów idealnie w miejscach, w których akurat znaleźć się powinni, to jeszcze co rusz zaskakuje. Zagęszczenie dziwnych sytuacji w Utmark wywala dopuszczalną skalę, ale choć momentami trąci to absurdem, w żadnym momencie nie jest to odrealnione. Bo koniec końców, mimo wspomnianego humoru, to przede wszystkim serial dramatyczne. A wiadomo, że ludzkie losy lubią się plątać w niesamowicie skomplikowane, trudne do rozsupłania węzły.