Film Netfliksa o sile muzyki i radzeniu sobie z traumą. Recenzujemy „Wolne bity”
„Wolne bity” Chrisa Robinsona są filmem oryginalnym Netfliksa osadzonym w przepełnionej zbrodnią dzielnicy Chicago.
OCENA
„Wolne bity” to produkcja Netflix Originals, która rozpoczyna się od śmierci czarnoskórego rodzeństwa głównego bohatera/bohaterki. Podobny punkt wyjścia miał niedawny obraz „Do zobaczenia wczoraj”, w którym reżyser flirtował z rozwiązaniami science-fiction, aby na ich podstawie poprowadzić historię radzenia sobie z traumą.
„Wolne bity” podchodzą do tematu w sposób bardziej konwencjonalny, kanwą historii czyniąc karierę muzyczną młodego licealisty, który po tym, jak był świadkiem zabójstwa swojej starszej siostry, dostaje tak silnych ataków paniki, gdy wychodzi na zewnątrz, że od miesięcy siedzi w domu. Jedynym jego ukojeniem jest tworzenie muzyki, w której może samplować ostatni nagrany przez dziewczynę motyw.
Chłopak ma wyraźny talent, co zauważy szkolny ochroniarz, były producent muzyczny o złamanej karierze, który pojawi się pod domem Augusta, próbując namówić go do powrotu do placówki edukacyjnej. Liceum potrzebuje bowiem funduszy rządowych, które przyznawane są jednak za każde dziecko, które rzeczywiście pojawi się na jego terenie. Romelo Reese (niezły Anthony Anderson) chodzi zatem od drzwi do drzwi i próbuje namówić kolejnych nastolatków do powrotu do szkoły. Dostrzega coś szczególnego w Auguście i decyduje się nie tylko mu pomóc, ale także wziąć go pod swoje skrzydła i przyczynić się do rozwoju jego kariery muzycznej.
„Wolne bity” są opowieścią, która sprawdza się na ekranie jedynie w połowie.
Punkt wyjściowy historii oraz niektóre rozwiązania są naprawdę dobre i ciekawe, by w innych produkcja raczyła nas poprowadzonymi powierzchownie wątkami, które zostają porzucone w połowie, nie dostając swojej należytej puenty.
Co najdziwniejsze - filmowi brakuje wyrazistego tempa i energii. Biorąc pod uwagę, że Chris Robinson był wcześniej twórcą ogromnej liczby teledysków, ten brak wyczucia dynamiki, wydaje się nieco zaskakujący. Jasne, film fabularny to coś innego niż trzyminutowy klip, ale wydawać by się mogło, że chociaż część sekwencji powinna mieć przysłowiowego „kopa”. A tu - wszystko jest poprowadzone tak bardzo pod linijkę, że wręcz staje się wyblakłe i niedostrzegalne.
Imię bohatera - August - każe zaś przywołać inny film o muzyce, który jednak w doskonały sposób potrafił budować więź emocjonalna z widzem. Mowa o filmie „August Rush”, znanym także jako „Cudowne dziecko”, w którym młody chłopiec, wirtuoz gry na różnorodnych instrumentach, z pomocą muzyki chciał odnaleźć swoich zaginionych rodziców. Tamten film również silnie podbijał motyw muzyki jako katalizatora emocji. Robił to jednak w sposób, który momentalnie przykuwał uwagę widza, każąc mu współodczuwać przeżycia wewnętrzne bohatera.
„Wolne bity” natomiast grzęzną gdzieś w wątkach pobocznych, które nie są w pełni rozwinięte i zdają się prowadzić donikąd.
To sprawia, że emocjonalny środek historii - trauma chłopaka, z którą radzi sobie przez muzykę - gubi się gdzieś w połowie seansu, wraz z pełną uwagę widza.
Filmowi brakuje werwy i niczym nieskrępowanej energii podobnego tematycznie „Chi-Raq” Spike’a Lee, czy nawet emocjonalnego wydźwięku niedawnego filmu „Nienawiść, którą dajesz” Geogre’a Tillmana Jr., który w dużo dojrzalszy i ciekawszy sposób ogrywał problem radzenia sobie ze śmiercią najbliższej osoby oraz odbudowywania swojego życia po traumie.
„Wolne bity”, choć zdają się mieć serce w odpowiednim miejscu, nie potrafią jednak zaangażować widza na tyle, by obraz został z nim na choć chwilę dłużej niż czas trwania seansu. Szkoda, bo tego typu historie powinny nieść właśnie masę emocji i dawać przyczynek do wielu rozważań.
Film „Wolne bity” jest już dostępny na platformie Netflix.