REKLAMA

„Wolny Strzelec” uchwycił Jake’a Gyllenhaala na miarę Oscara. Solidny kandydat na kryminał roku

„Wolny Strzelec” mógł być doskonałym punktem wyjścia do popularnej, ale stale potrzebnej rozmowy na temat postępującej tabloidyzacji mediów. Mógł być punktem zapalnym dla debaty, co wolno a czego nie wolno dziennikarzom. Mógł w końcu stanowić przerażającą wizytówkę tego, jak dzisiaj wygląda rynek informacji. Wszystko to jednak schodzi na drugi plan, ponieważ rewelacyjny Jake Gyllenhaal kradnie cały show i jest newsem numer jeden.

„Wolny Strzelec” uchwycił Jake’a Gyllenhaala na miarę Oscara. Solidny kandydat na kryminał roku
REKLAMA
REKLAMA

Film debiutującego za kamerą Dana Gilroy’a to arcyciekawe przedsięwzięcie, pomimo braku wysokiego budżetu czy nawet rozpoznawalnego nazwiska reżysera, będącego jednocześnie scenarzystą. Jestem przekonany, że wielu marzyłoby o takim wejściu do filmowego świata, dając widzom dzieło budzące zaszczytne skojarzenia z „Taksówkarzem”, „Mechanikiem” czy nawet dziełami Lyncha. Gwiazdą tego mrocznego, niepokojącego filmu jest niepowtarzalny Jake Gyllenhaal. Aktor moim skromnym zdaniem właśnie w „Wolnym Strzelcu” tworzy jedną z najważniejszych, o ile nie najważniejszą kreację w swojej karierze.

wolny strzelec

Louis Bloom, fikcyjny bohater „Wolnego Strzelca” jest prawdziwym psychopatą.

Tej kreacji nie da się lubić. Można jej nie cierpieć, można być nią zaintrygowany, można wręcz ulec zahipnotyzowaniu za sprawą kunsztu Gyllenhaala. Sympatia? To jednak nie wchodzi w grę. Lou poznajemy jako drobnego rzezimieszka, który stara się związać koniec z końcem. Człowiek nie posiada w sobie niczego wyjątkowego. Żadnego talentu, żadnego powołania, żadnego wielkiego celu. To pesymistyczna maszkara wielkomiejskiego „szaraka”, który czerpie wiedzę z Internetu, jest zobojętniały na znaną z ekranu przemoc i śmierć oraz nie potrafi odczuwać pięknych uczuć takich jak miłość czy współczucie. Niegroźny psychopata? Tak, zgadza się, ale tylko do momentu.

To było naprawdę przerażające, oglądać tak bezideowego, pozbawionego emocji, wychudzonego „nikogo”, który w końcu odnajduje swój cel. Osoba bez miłości w sercu, bez prawdziwych przyjaciół dookoła i bez zdolności od odczuwania empatii w całości oddaje się nowej pracy, jaką jest kręcenie szokujących materiałów filmowych oraz sprzedawanie ich stacjom telewizyjnym. Tytułowy Wolny Strzelec nadrabia braki warsztatowe oraz amatorski sprzęt własną determinacją. Ta bardzo szybko wynosi go ponad dziennikarzy „starej daty”, którzy co by o nich nie pisać, w większości mają swoje zasady, swój pokrętny kodeks oraz pewne standardy.

Ta walka między młodymi „media workerami”, a „starą gwardią” dziennikarzy jest obecna również w Polsce. Jej filmowa, wynaturzona wersja może przerażać.

To właśnie ciekawość tego, jak daleko może posunąć się główny bohater jest motorem napędowym filmu. Gyllenhaal z postaci szczura i kombinatora odbywa widoczną na ekranie metamorfozę. Lou w końcu odnalazł środowisko, w którym może zostać pochwalony, doceniony i uznany. To wystarczy, aby w każdym najdrobniejszym calu oddać się pogoni za krwią, makabrą i dramatem. Pogoni, która okazuje się wyniszczająca nawet dla psychopaty bacznie obserwowanego przez widza.

Analiza i przewidywania kolejnych ruchów Gyllenhaala sprawiły mi ogromną przyjemność. Aktor „robi ten film”, w czym bez dwóch zdań pomagają mu rewelacyjne dialogi. Te potrafią być zaskakująco zabawne, lecz nawet pod tym płaszczykiem tkwi czarna i gęsta niczym smoła, przytłaczająca atmosfera. Od niemal samego początku czuć, że (anty)bohater wsiada do pędzącego pociągu, który nie planuje zatrzymać się na żadnej stacji. Podróż musi zakończyć się paskudnie i to właśnie niespokojne wyczekiwanie jak na szpilkach na to finito jeszcze bardziej podkręca atmosferę. Co cudowne, ta budowana jest tradycyjnymi metodami. Od spokojnych scen po efektowne kraksy – wszystko zostało nakręcone z minimalnym udziałem efektów specjalnych, dzięki czemu debiut Dana Gilroy’a jest jeszcze bardziej dojmujący.

wolny strzelec 4
REKLAMA

„Wolny Strzelec” złapał materiał, na który warto pofatygować się do kina?

Zdecydowanie. To film wykonany w starym stylu, skrzętnie budowany na liniach dialogowych i mistrzowskiej grze aktorskiej Gyllenhaala. Ten dał życie niesamowitej kreacji i chociażby dla niej warto wydać pieniądze w kinowej kasie. Nie bierzcie tylko popcornu, o ile nie zdążycie zjeść go na reklamach. Film chwyta widza za twarz i nie puszcza do samego końca. Dzieło męczy i niepokoi tak silnie, że dopiero przy napisach końcowych wasze mięśnie zaczną się rozluźniać. Trudno o lepszą rekomendację dla Kryminału. Kawał świetnego kina.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA