Skłamałbym pisząc, że niecierpliwie oczekiwałem powrotu "Gotham" po świątecznej przerwie. Po tym jak serial dynamicznie się rozwijał, a jego twórcom udało się prowadzić narrację, gdzieś w okolicach siódmego odcinka napięcie zaczęło stopniowo opadać, fabuła zaś staje się coraz bardziej rozwodniona.
Wciąż "Gotham" ogląda mi się przyjemnie i nie zamierzam w żadnym wypadku odpuszczać kolejnych odcinków, wierzę bowiem, że to tylko chwilowy zastój i akcja lada moment ruszy z kopyta.
Serial wpadł chyba we własne sidła, nieco gubiąc się w tych wszystkich wprowadzonych motywach, postaciach i nawiązaniach do komiksów.
Jeden wątek nie zdąży się jeszcze sensownie rozwinąć, a już otrzymujemy dwa albo trzy kolejne, którym też trzeba poświęcić trochę miejsca i czasu, przez co całość posuwa się do przodu w żółwim tempie.
Żeby była jasność - nie przeszkadza mi to, że wątków jest dużo, a jedynie sposób, w jaki są prowadzone.
I nie mówię tu nawet o krucjacie ostatniego sprawiedliwego, Jima Gordona, przeciwko złu, bo przecież jest to motyw przewodni "Gotham", trudny i złożony proces, który musi potrwać. Choć mógłbym się przyczepić, że wszystkie te jego brawurowe akcje i działania w gruncie rzeczy do niczego nie prowadzą, niczego nie zmieniają. A nawet jeśli pojawi się - a może raczej zamajaczy - jakieś przełomowe odkrycie, jak na przykład dostrzeżenie przez Gordona i Bullocka, że wszyscy ci psychopaci nawiedzający miasto pojawili się nagle po śmierci Wayne'ów, to następnie leży odłogiem przez kilka odcinków.
Być może idzie o to, by pokazać, że cała ta bezowocna kontestacja Gordona z góry skazana jest na porażkę, przygotowując tym samym grunt pod nadejście Zamaskowanego Krzyżowca, które - jak wiemy - kiedyś i tak musi nastąpić.
Jeżeli tak, to nawet sensowny zabieg, jakkolwiek wydaje się być jednak nieco przedwczesny, biorąc pod uwagę fakt, że Bruce Wayne to jeszcze dziecko, a Gotham i tak jest już do cna skorumpowane, poziomem patologii dorównując obrazowi miasta z filmów Burtona.
Bardziej rażą jednak nonsensowne wątki Seliny Kyle, Ivy czy Edwarda Nygmy, którzy od pewnego czasu na ekranie pojawiają się chyba tylko po to, żeby widz o nich nie zapomniał.
A już bezbrzeżnie irytująca jest Barbara Kean, która jedynie miota się bez żadnego celu i określenie "intrygująca postać" jest ostatnim, które przychodzi mi na myśl, gdy mam ją jakoś scharakteryzować. Z dobrych postaci w zasadzie tylko zawadiacki Harvey Bullock daje się ostatnio lubić.
Zdecydowanie lepiej wypadają "ci źli". O granym przez Robina Taylora Pingwinie nie można nie pisać w samych superlatywach, to definitywnie najciekawszy bohater serialu.
Świetna, bardzo interesująca, jest też Fish Mooney, jakkolwiek nie mogę się pozbyć wrażenia, że w ostatnich odcinkach jej blask też nieco przygasł. Generalnie wszystkie motywy mafijne są w "Gotham" stosunkowo udane, wciągające i umiejętnie rozplanowane.
Gdyby serial był bardziej zwarty - pierwszy sezon będzie miał aż 22 odcinki - byłby też dużo lepszy.
Bez dłużyzn, nadto przeciągniętych intryg i chyba jednak nieco zbyt rozbudowanej galerii postaci. Niemniej, cały czas uważam "Gotham" za dzieło warte uwagi i jestem przekonany, że czeka nas jeszcze wiele zwrotów akcji i fascynujących momentów. Czego po 11 odcinkach "Arrow" nie byłem w stanie powiedzieć.