REKLAMA

Serial „Wybory Paytona Hobarta” od Netfliksa jest jak źle napisany film Wesa Andersona, w którym znienawidzicie wszystkich bohaterów

„Glee” i „House of Cards” to dwa seriale, które mogą się pochwalić dużą i wierną bazą fanów. Nic więc dziwnego, że Netflix postanowił stworzyć produkcję łączącą cechy obu tych produkcji. Przynajmniej takie założenia przyświecały w teorii, bo „Wybory Paytona Hobarta” to raczej nieudany film Wesa Andersona z alternatywnej rzeczywistości.

wybory paytona hobarta netflix
REKLAMA
REKLAMA

„Wybory Paytona Hobarta” łatwo byłoby wrzucić do niezwykle popularnego na platformie Netflix gatunku teen drama. Prawie całość fabuły rozgrywa się na terenie amerykańskiego liceum i dotyczy wyborów na stanowisko szkolnego przewodniczącego. Nowy serial Ryana Murphy'ego według zapowiedzi miał mieć jednak większe ambicje niż typowe produkcje tego typu. Również dlatego, że tytułowy bohater wykraczał spojrzeniem daleko poza zwyczajowe problemy nastolatków.

Dla Paytona Hobarta rola szkolnego przewodniczącego ma być tylko kolejnym etapem na drodze do wymarzonej uczelni, kariery politycznej, a finalnie prezydentury w Białym Domu. To plan z jednej strony niezwykle dziecinny (Payton sam przyznaje, że marzył o tym od szóstego roku życia), a z drugiej mający swoje ugruntowanie w faktach. Kariera polityczna w USA często wynika z pochodzenia i w odpowiedni sposób ulepionej przeszłości, dlatego główny bohater serialu Netfliksa uważnie przestudiował życiorysy wszystkich amerykańskich prezydentów od czasów Ronalda Reagana.

Szkolne wybory przemieniają się w oczach Paytona i jego popleczników w prawdziwą polityczną bitwę ze strategiami, sondażami i brudnymi zagrywkami.

W tym miejscu dochodzimy jednak do pierwszego z głównych problemów „Wyborów Paytona Hobarta”, czyli braku centralnego pomysłu i stylizacji. Nawet najbardziej szalone i nietypowe produkcje muszą być wewnętrznie spójne. Pojedyncze dzieło nie może być jednocześnie parodią, komediodramatem, poważną rozprawą polityczną i dziesiątkami innych historii. Dzieło Murphy'ego próbuje złapać za jednym zamachem tyle srok za ogon, że momentami autentycznie trudno się połapać w zamierzeniach twórców.

Za wyjątkiem jednego bohatera, który zresztą umiera w premierowym epizodzie, wszystkie postaci z serialu Netfliksa to chodzące stereotypy licealnych zachowań i lewicowej wrażliwości w jednym. I autorzy „Wyborów Paytona Hobarta” często z tego powodu niezwykle brutalni. Kampania protagonisty potrafi być w jednej chwili niezwykle pomysłowa i profesjonalnie przygotowana, a w następnej budzi pusty śmiech.

Świat Paytona Hobarta zamieszkują karykatury rodem z filmów Wesa Andersona, tylko że zamiast sympatii budzą irytację.

Nie można jednak od widza wymagać, żeby jednocześnie przejmował się realnymi problemami bohaterów i czerpał podskórną satysfakcję z nieprzyjemnych kolei losu, które ich spotykają. „Wybory Paytona Hobarta” próbują jednocześnie zjeść ciastko i mieć ciastko, ale problemy serialu się na tym nie kończą. Ma bowiem jeden z najbardziej chaotycznych i problematycznych scenariuszy, jakie widziałem w produkcji Netfliksa. A jednocześnie (co jest dosyć szokujące) wszystkie je można by bardzo łatwo rozwiązać. Wystarczyłoby faktycznie skupić się na karierze politycznej głównego bohatera.

Wbrew temu co pokazuje zwiastun, „Wybory Paytona Hobarta” wiele minut poświęcają na absolutnie zbędne wątki poboczne. Pierwszy opowiada o rodzinie Hobarta, rozwodzie jego rodziców zastępczych i machinacji psychopatycznych braci. Zostaje w dużej mierze porzucony po 3. epizodzie. Drugi z kolei został żywcem ściągnięty z prawdziwej historii Dee Dee Blanchard i jej matki (została niedawno zaadaptowana na serial fabularny „The Act”). Być może Ryan Murphy i Brad Falchuk mieli chrapkę, żeby przenieść tę opowieść na mały ekran, ale to w żaden sposób nie tłumaczy takiego postępowania. Okazało się to tyleż karkołomne, co szkodliwe dla głównego wątku. „Wybory Paytona Hobarta” co chwilę się rozsypują, bez przerwy porzucają dopiero co rozpoczęte wątki i marnują swój potencjał.

wybory paytona hobarta netflix class="wp-image-327089"
Foto: „The Politician” Netflix

Netflix przedstawia w swoim serialu bliski prawdy obraz współczesnej polityki. Choć zarazem niezbyt odkrywczy.

Bzdurne inicjatywy, podkładanie sobie świń, powszechny cynizm i wszechobecna pusta nowomowa – „Wybory Paytona Hobarta” bez skrupułów pokazują, do czego prowadzi takie myślenie o polityce. Udaje się to również dzięki dobrej, nawet jeśli nieco nierównej kreacji Bena Platta. W niektórych scenach widać, że aktorzy grający nastolatków w rzeczywistości są grubo po 20. roku życia, ale w jego przypadku nie przeszkadza to tak bardzo.

Niestety, całość jest posypana tak grubą warstwą kiczu i hiperboli, że nawet w najlepszych momentach trudno brać Paytona Hobarta poważnie. A przecież twórcy serii wyraźnie pokazują, że tego właśnie oczekiwaliby od kandydatów na najważniejsze urzędy. Nie strategii, ciągłego planowania i sekretów, tylko traktowania wyborców poważnie, mądrego programu i odrobiny szczerych uczuć.*

REKLAMA

* W taki właśnie sposób recenzja miała się pierwotnie skończyć, ale uległo to zmianie po obejrzeniu finałowego odcinka pt. „Vienna”. Ryan Murphy i pozostali autorzy zrobili w nim całkowitą ideologiczną woltę i zaprzeczyli wprost wszystkiemu, co wcześniej pokazali i powiedzieli. Uczyniło to nowy serial Netfliksa jeszcze bardziej chaotycznym i pozbawionym własnej tożsamości. Czy wpływ miała na to chęć zrobienia 2. sezonu? Tego nie wiem, ale mam bardzo silne wrażenie, że kontynuacja powstanie.

„Wybory Paytona Hobarta” są już dostępne w całości na platformie Netflix.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA