Jeśli tytuł tego filmu kojarzy się wam z wysmakowanym erotykiem, to niestety niestety nie ten adres. Choć polska premiera w walentynki może się okazać strzałem w dziesiątkę. Pełnometrażowy remake/prequel popularnego w USA w latach 70. serialu „Wyspa fantazji” od studia Blumhouse to przedziwna mieszanka horroru, thrillerów klasy B i co najmniej dwóch innych gatunków filmowych, która nie wykorzystuje swego potencjału.
OCENA
Fabuła filmu”Wyspa fantazji” skupia się wokół piątki gości, którzy przybyli na tytułową wyspę w celu spełnienia swoich najskrytszych fantazji. I jak zapewne się domyślacie (a jeśli widzieliście zwiastun, to wiecie) na rzeczonej wyspie nic nie jest takie, jakim się wydaje. A bohaterowie filmu szybko zaczną się przekonywać o tym, że czasem lepiej nie spełniać swoich największych marzeń.
„Wsypa fantazji” to jeden z bardziej kuriozalnych filmów, jakie widziałem w ostatnich miesiącach.
Łączy w sobie tyle kompletnie do siebie niepasujących gatunków i to w tak niedbały, wręcz karkołomny sposób, że trudno traktować go poważnie. Dostajemy więc thriller z tajemnicą w tle, który momentami wchodzi w rejony horroru. Ale po drodze skręca też w stronę buddy comedy, torture porn, dramatu o zjawiskach paranormalnych (coś a la serial „Lost. Zagubieni”), a nawet łzawego melodramatu! Jakby tego wam jeszcze było mało, to na deser dostajemy także motywy rodem z „Efektu motyla” i kino wojenne oraz wątek z... Wszystko to na skutek poświęcenia czasu trwania filmu poszczególnym fantazjom każdego z bohaterów. A i byłbym zapomniał o magicznym korzeniu z kryształem. Tak, tak, to wszystko w jednym filmie.
Z czasem ta sytuacja się jeszcze bardziej komplikuje, ale nie będę już zdradzał, na czym te komplikacje polegają, bo nie chcę wam spoilować poszczególnych zwrotów akcji. Nie żeby były one jakoś szczególnie porywające czy powodujące szczękopad, ale nie chcę wam odbierać choćby śladowej zabawy.
Wszystkie te wolty gatunkowe są nie tylko niezgrabnie posplatane, ale też rozmydlają kręgosłup tego filmu.
I koniec końców nie wiemy, gdy wychodzimy już z sali kinowej, czy mieliśmy się wzruszać, bać, zachwycać czy fascynować tym, co przyszło nam oglądać. Oczywiście to najmniejszy problem tego filmu, największy to fakt, że tworzenie takich niespójnych gatunkowo produkcji jest niezgodne z jakąkolwiek gramatyką i elementarzem rzemiosła filmowego. Tak się po prostu nie robi, a przynajmniej nie w tak amatorskim stylu. Do tego reguły gry, którymi rządzi się tajemnicza wyspa są niejasne i niespójne, przez co filmowcy co jakiś czas je naginają. Im dalej w głąb, tym bardziej film pogrąża się w kompletny chaos i można odnieść wrażenie, że w pewnym momencie zaczął się on wymykać twórcom spod kontroli.
Aktorstwo jest co najmniej przeciętne. Poza Lucy Hale i Maggie Q oraz Michaelem Peną, którzy nie wychodzą poza średnią, nie ujrzymy tu żadnych znanych twarzy, co mogłoby być nawet plusem, gdyby nie byli to odtwórcy ról rodem z b-klasowych filmów z przeznaczeniem na rynek video, bądź amerykańskich oper mydlanych.
I, nie powiem, pomimo tych wszystkich zarzutów, wyłączając szare komórki, można się nawet na tym filmie nieźle bawić, o ile nam te gatunkowe przeskoki nie przeszkadzają za bardzo.
Choć i pod tym względem twórcy mają chyba przyjemność w torturowaniu widza, gdyż nie potrafili zaserwować nam choćby trochę satysfakcjonującego finału. Wydaje się on zbyt szybki, wszystkie wątki nagle spotykają się w jednym punkcie, na szybko pojawia się rozwiązanie i bach... mamy finał. Tak niechlujnej zabawy ze sztuką filmową już dawno nie było.