Pierwsze oceny zachodnich krytyków nie były przesadnie pozytywne. „X-Men: Apocalypse” miało być gorsze, nudniejsze i mniej ciekawe od poprzednich filmów z mutantami. Nic z tych rzeczy! Bryan Singer dowozi, będąc w lepszej kondycji niż kiedykolwiek.
Zacznę prosto z mostu - najsłabszym elementem filmu „X-Men: Apocalypse” jest sam Apokalips.
Pierwszy pośród mutantów Foksa jest postacią bardzo jednowymiarową, przewidywalną i pustą w środku. Ot, kolejna potężna jednostka, która chce zniszczyć świat i która musi zostać powstrzymana. Apokalips, Ultron, Galaktus - to ta sama liga byle jakich szwarccharakterów, którzy stanowią ruchome tło dla prawdziwych bohaterów filmu.
Apokalips wygląda po prostu fatalnie! Jego plastikowy pancerz, jego fioletowa twarz, do tego dziwaczny hełm - nie wiem, kto w Foksie przepuścił projekt głównego złego, ale powinni mu podziękować. Najpotężniejszy mutant świata wygląda tylko trochę lepiej od gumowych potworów z amerykańskich seriali.
Na całe szczęście cała reszta obsady „X-Men: Apocalypse” wypada po prostu RE-WE-LA-CYJ-NIE!
W tym filmie nie ma słabych wątków. Metamorfoza Profesora Xaviera. Prywatny dramat Magneto. Wprowadzenie w szeregi mutantów Jean Grey oraz Cyklopa. Wywrotowa działalność Mystique - wszystko jest jest cholernie ciekawe. Masa indywidualnych wątków została bardzo zręcznie pocięta i zmieszczona na taśmę filmową.
Liczba indywidualnych historii opowiadanych w „X-Men: Apocalypse” jest porażająca. Nie chcę zdradzać wam żadnych szczegółów, ale możecie spodziewać się kilku kapitalnych gościnnych występów. Co najlepsze i najbardziej zaskakujące, scenarzysta Simon Kinberg jakimś cudem połączył to w spójną, działającą jak w szwajcarskiem zegarku całość.
Na „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” miejscami wierciłem się w fotelu. Akcja momentami się dłużyła, scenariusz ulegał rozmydleniu. W „Apocalypse” jest zupełnie inaczej. Od pierwszej do ostatniej minuty, film chwyta widza za twarz i nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Nie ma czasu na ziewanie.
Twórcy „X-Men: Apocalypse” zyskali moje uznanie w związku z niebanalną konstrukcją filmu.
Jasne, ostatecznie wszystko zawsze kończy się wielką, efektowną walką. W filmie Singera spodobało mi się jednak to, jak budowana jest droga do ostatecznego starcia. Producenci zrezygnowali z modelowego ułożenia filmów o superbohaterach - otwarcie -> walka -> przeciągnięcie -> walka. Zamiast tego mamy mnóstwo dialogów i… minimum akcji!
„X-Men: Apocalypse” nie ugina się od walk. Mnóstwo tutaj treści, ale Singer zadziwiająco rzadko napuszcza na siebie mutantów. No i chwała mu za to! Im mniej wybuchów, tym więcej czasu mają poszczególni bohaterowie na rozwój własnych charakterów. A aktorów na planie „X-Men: Apocalypse” jest przecież cała masa.
Na zupełnie osobny akapit zasługuje muzyka, w wykonaniu Johna Ottmana. Ta jest zadziwiająco charakterystyczna i wpadająca w ucho. „Beethoven Havok” tego kompozytora od razu zapada w pamięć i niesamowicie łączy się z obrazem. Miejscami epickość wylewała się z ekranu, aż trzeba było stopy unosić.
Ważną cechą „X-Men: Apocalypse” jest to, że to świetna produkcja dla fanów komiksów.
Zgodność z papierowym oryginałem nie jest porażająca, ale bez dwóch zdań Singer i Kinberg rozumieją ducha X-Menów. Rozumieją, dzięki czemu ta seria ma tak wielu fanów. Rozumieją, czego ci fani oczekują. Produkcja jest wypchana po brzegi odwołaniami do komiksowego uniwersum, mrugnięciami w stronę widzów, aluzjami - cały czas czuć, że to zaledwie wycinek większego, znacznie bardziej skomplikowanego uniwersum. Kapitalna sprawa.
Zalety
- Doskonale prowadzona narracja
- Mnóstwo dialogów i indywidualnych wątków
- Dobra muzyka
- Masa odwołań i smaczków dla fanów
- Razem z "Pierwszą Klasą" to najlepsze filmy o mutantach
Wady
- Apokalips
- Scena po napisach rozczarowuje
Nie słuchajcie zachodnich recenzentów. „X-Men: Apocalypse” to zaraz obok „Pierwszej Klasy” najlepszy film o komiksowych mutantach. Bardzo pozytywne zaskoczenie, po brzegi wypełnione treścią, doskonale prowadzone narracyjnie.