Pamiętacie wczorajszą krytykę odcinka otwierającego nowy sezon odświeżonego po latach „Z Archiwum X”? Nie napawał optymizmem, z czym większość z was się w komentarzach zgodziła. Drugi odcinek jest znacznie lepszy. I to o kilka długości.
Moja ślepa nadzieja polegająca na wierze, że pilot nowego sezonu „Z Archiwum X” był kiepski z pewnej konieczności (40 minut na przypomnienie o co w serialu chodziło, a zarazem zbudowanie nowego wątku fabularnego) okazała się, o dziwo, trafna. Drugi odcinek nie musi już oglądać się za siebie, nie musi przypominać widzom postaci i tła fabularnego, koncentrując się na opowiadaniu aktualnej historii. I robi to zaskakująco dobrze.
Nadal mógłbym się doczepić się paru elementów odcinka, nadal nie jest to bardzo wysoki poziom obecny w serialu w połowie lat dziewięćdziesiątych… ale było to nareszcie coś, co zasługuje na wydanie pod szyldem „The X-Files”. A wiecie co najbardziej cieszy i zdumiewa?
Stara formuła nie musiała zostać odświeżona
Kilkukrotnie wyrażałem swoje obawy na temat powrotu „Z Archiwum X”, nie tylko z powodu obaw wywołanych tym, że pewnych wysoko postawionych poprzeczek można nie pokonać. Serial Chrisa Cartera ma klasyczną, staroszkolną formę, z powolnie rozwijającą się historią, a na dodatek kolejne odcinki są dość luźno związane z poprzednimi. Czołowe seriale odeszły od tej formy dawno temu. „Z Archiwum X” poszło drogą konserwatywną i… nie wyszło mu to na złe.
Odcinek koncentruje się na jednym śledztwie, które, przynajmniej na początku, nie ma za wiele wspólnego z głównym nurtem fabularnym. Po raz kolejny Mulder i Scully zajmują się trudnym do wyjaśnienia samobójstwem lub morderstwem i nie będę, z uwagi na tematykę serialu, spoilował wam zabawy dodając, że para agentów po raz kolejny zmierzy się paranormalnymi wydarzeniami. Cieszą też liczne nawiązania do aktualnych wydarzeń, takich jak zdrada Edwarda Snowdena.
Para agentów rozprawia się w nim również z jeszcze jednym potworem: są nim siedzące w nich wspomnienia o synu, który został poczęty gdy ci na krótki czas się związali ze sobą. William Mulder musiał zostać oddany do adopcji ze względu na jego bezpieczeństwo, a Fox Mulder i Dana Scully w wyniku tego nie mają pojęcia nawet jak się nazywa i co się z nim dzieje. Nagromadzone przez lata poczucie winy zostało przedstawione w odcinku w ciekawy, artystyczny sposób, który mi szczególnie podszedł do gustu.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia
Nawiązanie do utraconego potomstwa, ciekawe śledztwo, mocne nawiązanie do historii z „środkowych” sezonów serialu (jakie? nie chcę wam psuć zabawy, ale wyszło bardzo dobrze), dobre dialogi, bardzo charakterystyczne dla tego poczucie humoru scenarzystów… w końcu poczułem się jak przy starym dobrym „Z Archiwum X” i nawet to, co stało się przez lata z twarzą Davida Duchovny'ego (botoks?) nie odwracało uwagi od klimatu, który przed wielu laty poznałem i pokochałem.
Drugi odcinek serii nie jest jednym z lepszych w historii serialu. Umiejscawiając go w kontekście wszystkich wyemitowanych dziesięciu sezonów, jest to średniak. Ale średniak z puli ponad dwustu świetnych historii. Łudząco podobny do starego serialu, stylem, formą i poziomem. A to duży komplement.
Nadal nie oznacza to tego, że dziesiąty sezon serialu będzie świetny, ale przynajmniej ów odcinek daje na to nadzieję i powoduje, że nie mogę się doczekać trzeciego. Ten pojawi się już w najbliższy weekend. Czekam, oj jak bardzo czekam…