Zabójcze maszyny to nie jest film akcji klasy B. To jedno z najmilszych zaskoczeń tego roku
Zabójcze Maszyny zapowiadał się na solidne kino science-fiction klasy B, ale w praktyce Mortal Engines okazał się jednym z najmilszych zaskoczeń tego roku. Szkoda tylko, że tytuł sugeruje zupełnie inne widowisko.
OCENA
Mam słabość do kiczowatego kina klasy B. Byłem przekonany, że Zabójcze maszyny będą czymś takim, jak słynna Zabójcza opona. Sugerował to zresztą tytuł oraz opis filmu, który wspominał o świecie przyszłości, w którym miasta zamieniono w… mniejsze lub większe pojazdy pożerające się nawzajem.
W świecie Mortal Engines ludzkość przekształciła się ponownie w nomadów.
Pustkowia pełne skarbów po starej cywilizacji, której żywot zakończyła 60-minutowa wojna, przemierzają ruchome miasta. Niektóre, takie jak Londyn znajdujący się obecnie na terenie kontynentalnej Europy, to molochy na gąsienicach. Kontrastują z nimi małe, modularne osady, będące pożywką dla kolosów.
Na szczęście tytułowe maszyny nie mają własnej świadomości. To po prostu oparte o napędy parowe i pozbawione elementów wymagających do pracy prąd cuda inżynierii, którymi zarządzają zwykli ludzie bez żadnych specjalnych zdolności. Brzmi to niedorzecznie, bo pomysł na Mortal Engine właśnie takie jest.
Ogromnie się jednak pomyliłem, jeśli chodzi o ton filmu Zabójcze maszyny.
Spodziewałem się, że Zabójcze maszyny, będące adaptacją książki Philips Reeve’a (o tytule nieco lepiej oddającym ten oryginalny: Żywe maszyny), okażą się autoironicznym obrazem nakręconym pół-żartem, pół-serio. Nastroiło mnie tak tłumaczenie tytułu i film Operacja: Overlord, czyli właśnie typowy film klasy B, który miło mnie zaskoczył. W głowie miałem też najnowszego Predatora.
W praktyce najnowsze dzieło Christiana Riversa i Petera Jacksona to młodzieżowy film science-fiction nakręcony zupełnie na serio. Oczywiście pokręcony motyw przewodni wymaga sporego zawieszenia niewiary. Jeśli jednak tylko widz przegryzie się z myślą, że w świecie przyszłości napędzanym parą wodną miasta mają koła i składają się niczym Transformery, bawić się będzie przednio.
Osoby promujące Zabójcze maszyny marketingowo celują w bardzo szeroką grupę docelową - i słusznie!
Widziałem na Twitterze prześmiewcze komentarze na temat tego, jak szeroką grupę docelową dla swojego filmu widzą osoby odpowiedzialne za promocję. Sugerują, że „ten film pokochają wszyscy fani science-fiction, kina akcji, a także fani Hobbita i Władcy Pierścieni”. Ja bym poszedł jeszcze znacznie dalej. I piszę to całkowicie serio.
Podczas seansu uśmiechałem się od ucha do ucha, mimowolnie przypominając sobie takie hity jak Waterworld, The Postman, Wild Wild West, Mad Max, Terminator czy serial Blood Drive. Postapokaliptyczne klimaty skąpane w oparach absurdu do mnie po prostu przemawiają. Nie bez znaczenia jest też to, że widać inspirację… Gwiezdnymi wojnami.
Nie obraziłbym się też, gdyby Mortal Engines doczekało się egranizacji.
Warunkiem jednak jest to, że grę na motywach filmu robiliby wspólnie deweloperzy odpowiedzialni za BioShock: Infinite i Horizon Zero Dawn. Zabójcze maszyny pod kątem scenografii przypominają pierwszy z tytułów od Irrational Games, a młodzieżowa historia ma sporo punktów stycznych z drugą grą, za którą odpowiedzialne jest studio Guerrilla Games.
Mortal Engines powinno przypaść do gustu fanom wszystkich wymienionych powyżej dzieł popkultury, ale nie jest to jedynie zgrabny remiks oklepanych motywów. Okazuje się, że chociaż historia utrzymana jest w młodzieżowym tonie, to zadziwiająco mocno trzyma się kolokwialnej kupy. Scenariusz nie ma ziejących dziur, a bohaterowie są poprawnie przedstawieni.
Jeśli tylko pogodzić się z tym wstępnym założeniem, że miasta przekształcono w wehikuły, ten świat ma ręce i nogi. No i koła.
Zabójcze maszyny mają dwóch głównych bohaterów, którym towarzyszy z tuzin wyrazistych postaci pobocznych. Są one oczywiście miksem archetypów, ale nie przekraczają granicy żenady. Mają wymyślne imiona i nazwiska, a próby zrozumienia przez postaci naszego świata, który dla nich jest starożytnością, naprawdę potrafią rozbawić.
Pierwsze skrzypce gra tutaj młoda kobieta, Hester Shaw, w którą na ekranie wciela się Hera Hilmar. Żyje poza mobilnymi ośrodkami miejskimi i pała żądzą zemsty. W prologu spotyka na swojej drodze Toma Natsworthy’ego - wychowanego w ruchomym Londynie mechanika i historyka, który w młodości pragnął być pilotem i razem ruszają w wir przygody.
Zabójcze maszyny płynnie oprowadzają widza po tym zwariowanym świecie.
Twórcy filmu pokazują bardzo zróżnicowane scenerie: od malutkich górskich osad, przez monumentalny zmotoryzowany Londyn, po osadę łowców niewolników i kanibali w jednym i podniebne miasto ludzi żyjących poza systemem. Na tym zresztą się nie kończy, ale nie ma co psuć widzom niespodzianki. Dość powiedzieć, że na powtarzalność nie ma co tu narzekać.
Zabójcze maszyny pod względem wizualnym nie staną co prawda w szranki z ostatnim Mad Maksem, ostatnimi Gwiezdnymi wojnami czy widowiskami Marvela, ale nie muszą. To inna skala budżetu, ale efekty specjalne wcale nie rażą taniością, a w scenografie i kostiumy wtłoczono naprawdę mnóstwo serca. Czuć, że ten film nie robili wyrobnicy, tylko ludzie pełni pasji.
Czekam teraz na Mortal Engines 2.
Mam ogromną nadzieję, że Zabójcze maszyny przyciągną przed ekrany na tyle dużo widzów, by jego twórcy dostali zielone światło i odpowiednio dużo zielonych banknotów, by przygotować sequel. Nie jest on co prawda niezbędny, bo Mortal Engines ma wyraźnie zarysowane zakończenie i nie kończy się chamskim cliffhangerem, ale byłby mile widziany.
Oczywiście przy całym moim zachwycie zdaję sobie sprawę, że Zabójcze maszyny to nie jest arcydzieło, ale po prostu dawno nie wyszedłem z kina tak miło zaskoczony, jak z seansu Mortal Engines. To mi w zupełności wystarcza, by kontynuacji wypatrywać. W międzyczasie zaś chyba sięgnę po książkę, na której film bazuje.