Zabójczy geniusz i chory perfekcjonizm, czyli dramat z dreszczykiem. "Whiplash", recenzja sPlay
"Whiplash" bez trudu można znaleźć na wielu listach najlepszych filmów minionego roku. Ale - w przeciwieństwie do wielu hollywoodzkich wydmuszek - nie bez powodu. Film Damiena Chazelle wkręca w fotel niemiłosiernie, bo z zewnątrz przypomina świetny dramat, a w środku jeszcze lepszy thriller. Szkoda tylko, że w Polsce pojawił się dopiero teraz, kiedy na świecie o premierze już dawno wszyscy zapomnieli.
Przeszedłbym z chęcią od razu do recenzji, ale nie mogę wyjść ze zdumienia, jakim cudem tak świetny film jak "Whiplash" w Polsce miał premierę 2-go stycznia. Powtarza się sytuacja, która miała miejsce w przypadku "12 Years a Slave". Z premierami kinowymi jest coraz lepiej, ale czasami mam wrażenie, że za ta pozytywna zmiana dotyczy tylko blockbusterów i filmów animowanych. I wygląda na to, że Polacy traktowani są po prostu jak narodowość gorszej kategorii...
"Whiplash" na pierwszy rzut oka wydaje się filmem odpowiednim dla wąskiego grona odbiorców zainteresowanych muzyką (szczególnie jazzową). Tak jednak nie jest. Dzieło Chazelle'a przez cały czas wiruje wokół muzycznego tematu, ale - zabrzmi to kiczowato - tak naprawdę traktuje po prostu o życiu i wyborach, które kształtują nas takimi, jakimi jesteśmy. Przynajmniej na początku, potem zaczyna się jazda bez trzymanki, która uświadamia nas, że żyjemy w świecie, gdzie bycie przeciętniakiem jest w porządku. Gdzie rozdawanie dyplomów i dawanie trofeów za samo uczestnictwo w konkursie jest czymś normalnym. Dążenie do perfekcji nazywane jest chorobą, a wytyczanie własnej ścieżki kariery - różniącej się od tej uznawanej przez większość - i uparte dążenie do celu niekoniecznie jest czymś pozytywnym.
Z tym "systemem" walczy Terence Fletcher (J. K. Simmons), nauczyciel w Konserwatorium Schaffera, najlepszej szkole muzycznej w USA. Fletcher jest w "Whiplash" tym złym. Twardy skurczybyk, tyran, despota i cwaniak, który jednak ma bardzo wartościowy cel w życiu, do którego dąży wykorzystując - eufemistycznie rzecz nazywając - nietypowe środki. Na drodze Fletchera staje student, Andrew Neiman (Miles Teller). Młody perkusista, który dostaje się do Konserwatorium Schaffera i marzy o wielkiej karierze i staniu się drugim Buddym Ritchem, Jo Jonesem albo Genem Krupa. Andrew jest tym "dobrym" w filmie, ale tak naprawdę nie różni się on niczym od Fletchera.
Obydwaj odstają od normy, są szurnięci - przynajmniej według standardów ogólnie przyjętych - i uważają się za lepszych od innych.
Dla tych, którzy widzieli już film, może wydać się dziwne moje odwrócenie kolejności przedstawiania postaci. Przecież to Andrew jest głównym bohaterem, chłopakiem z marzeniami i kimś kto musi na koniec triumfować. Problem w tym, że w zasadzie w tym filmie nie ma przegranego. Fletcher także jest głównym bohaterem, a zarazem antybohaterem, podobnie zresztą jak jego uczeń. W filmie Chazelle'a normalne postacie, to wszyscy którzy orbitują wokół tej pary, tj. rodzina Andrew i uczniowie Fletchera. Reszta bohaterów jest tłem i przypomnieniem o tym, jak obaj panowie różnią się od reszty. A różnią się bardzo i na tym polega piękno tego filmu. Zaś motorem napędowym wszystkiego jest konflikt dwóch silnych charakterów i pęd ku doskonałości i nie zważanie na przeciwności, czyli to wszystko co cechuje wielkie postacie. Ludzi zapisujących się w historii złotymi zgłoskami.
Historia "Whiplash" zaczyna się jak większość produkcji hollywoodzkich traktujących o "pucybutach" stających się milionerami. Przez pierwsze pięć minut można odnieść takie wrażenie, ale dosyć szybko zostaje ono wdeptane w ziemię. Nie, to nie jest romantyczna opowieść o spełnianiu marzeń w pięknym stylu i zdobywaniu szczytów w łatwy i przyjemny sposób.
Fabuła "Whiplash" jest brudna od potu, krwi, łez, megalomanii, egocentryzmu i pracoholizmu. Nie ma w niej miejsca na piękne obrazki, liczy się ciężka praca i chorobliwe trwanie przy swoim życiowym postanowieniu.
Andrew jest żółtodziobem, który przybywa do innego miasta, aby spełnić sny o zostaniu światowej sławy perkusistą jazzowym. Głowa pełna marzeń i upartość nie odpuszczają studenta ani na chwilę. Andrew od swojej własnej rzeczywistości odrywa się tylko wtedy, kiedy wychodzi z tatą do kina na film.
Ojciec to zresztą jedyna osoba, której bohater nie ma w nosie. Koledzy z uczelni? Są mu niepotrzebni. Ładna i kochająca dziewczyna? Zbędny balast, którego trzeba się pozbyć. Najważniejsze są pałeczki, Buddy Ritch na słuchawkach, nuty na pulpicie i wybijanie rytmu w szaleńczym tempie na bębnach. Dlaczego szaleńczym? Bo takiego wymaga od niego psychopatyczny nauczyciel. Andrew musi się dostać do zespołu, który prowadzi Fletcher, a tylko dzięki niemu może stać gwiazdą jazzu.
Kłopot w tym, że Fletcher jest obłąkanym perfekcjonistą i apodyktycznym świrem, który wykorzystuje każdą słabość swoich studentów, aby ich zniszczyć psychicznie.
Spowodować, że dorosły facet popłacze się jak mała dziewczynka i pobiegnie do swojej mamusi to dla niego chleb powszedni. Fletcher jest po prostu łajzą, manipulatorem, diabłem w ludzkim przebraniu, ale wiecie co? Przez cały seans i tak racjonalizuje się jego metody nauczania i wybiela jego czyny. Dlaczego? Bo w gruncie rzeczy wiemy, że facet chce dobrze.
Chazelle jednak zwodzi nas przez cały czas. Gdy tylko zaczynamy lubić Fletchera, reżyser pokazuje go z najgorszej strony. Gdy zaczynami rozumieć tok rozumowania nauczyciela, to Chazelle każe swojemu bohaterowi rozbudzić w sobie bestię. Nawet w kulminacyjnym momencie nie byłem w stanie przyjąć do wiadomości, że Fletcher jest zły do szpiku kości. Reżyser bawi się z widzem w kotka i w myszkę, dawkując emocje. Raz szarpie nas w lewo, a raz w prawo. W jednej scenie uważamy Andrew za poczciwego chłopaka, a Fletchera za gościa z zasadami, żeby zaraz potem uznać obydwu za jednostki nadające się na wysłanie na przymusowe leczenie psychiatryczne.
Zmiany tempa nie pozwalają się nudzić, a zakończenie filmu zwala z nóg, bo do ostatniej minuty nie wiadomo, jak losy bohaterów się potoczą. Chazelle stworzył niezwykle interesujące postacie, z którymi może niekoniecznie ma się ochotę zadawać, ale za to podziwiać z daleka już na pewno tak.
J. K. Simmons i Miles Teller odwalili kawał świetnej roboty. Tylko oni liczyli się na ekranie, tylko na nich padało światło reflektorów. Ich bohaterowie byli tak naturalni i rzeczywiści, że wprost wychodzili z ekranu. Chazelle z Fletchera stworzył potwora, ale też człowieka zdolnego do współczucia - na swój dziwny sposób. Andrew wydaje się może poczciwym chłopakiem, ale na scenie i w sali prób wychodzi z niego bestia, która potrafi odgryźć sobie własną rękę byleby tylko wyjść cało z sytuacji.
Dodatkowo sceny popisów na perkusji pokazane były naprawdę naturalnie. Fakt, Teller umie grać na perkusji i nawet grał z rockowym zespołem The Mutes, ale jazz to inna para kaloszy.
Jego double-time swing, akcenty i drum rolle wydawały się najprawdziwsze w świecie. Andrew ciągle stara się przekraczać swoje granice, a odegranie tego zapewne nie należało do najłatwiejszych rzeczy na świecie. Fascynujące jest również to, jak Chazelle pokazał jazz. Nawet osoby, które nie miały z tą muzyką wcześniej nic wspólnego, zaczną w pewnym momencie wystukiwać rytm i słuchać z napięciem dźwięków tyłowego "Whiplash" czy "Caravan" (utworów przewijających się przez cały film). Do tego dochodzą szybkie cięcia, które pokazują pracę całego zespołu, nuty na pulpicie oraz kropelki potu (a często i krwi) na perkusji oddziałujące na emocje i odbiór sceny.
Jedyne co mogę zarzucić "Whiplash" to naginanie historii z Charliem Parkerem i Jo Jonesem, która w filmie w kółko jest opowiadana. Rozumiem za to zupełnie niekończące się ujęcia na wszystko, co związane było z Buddym Ritchem. Raz, że był to jeden z najlepszych perkusistów w historii, a dwa, że 50% charakteru Fletchera oparte było własnie na nim - pozostałe 50% na dyrygencie z orkiestry, w której grał Chazelle. Mamy zatem do czynienia z filmem opartym w jakiejś mierze na prywatnych doświadczeniach reżysera. Może właśnie to - a także upartość Chazella do stworzenia swojego filmu - czynią z "Whiplash" tak świetny obraz. Chcecie dobrze zacząć 2015 rok? To zapomnijcie o Hobbitach i wielkich oczach, idźcie na "Whiplash".