Amazonia, magia i tajemnicze morderstwa. Recenzujemy nowy serial Netfliksa pt. „Zielona granica”
Netflix stawia na kolejne treści z różnych regionów świata. Co ciekawe - ostatnio często proponuje nam produkcje, które dotyczą tematów lokalnych wierzeń czy magicznych obrzędów.
OCENA
W ten sposób w ostatnich tygodniach dostaliśmy nakręcony w Libanie i Jordanii serial „Jinn” czy indyjską produkcję „Typewritter”. W pierwszym wypadku Netflix postawił na stylistykę komedii młodzieżowej, w drugim na opowieść flirtującą z horrorem, w której głównymi bohaterami były dzieci, natomiast najnowszy projekt, „Zielona granica”, przeznaczony jest dla dojrzalszego widza.
Przedstawiona w „Zielonej granicy” opowieść rozpoczyna się w momencie, gdy w środku amazońskiej dżungli policja odnajduje cztery kobiece ciała. Każda z kobiet zginęła od zatrutej strzały. Aby rozwiązać zagadkę tajemniczych morderstw, do małej miejscowości wraca policjantka z Bogoty. Kobieta ma zupełnie inny styl działania niż lokalni przedstawiciele prawa, co sprawia, że z początku w ogóle nie dogaduje się z nowymi współpracownikami.
W trakcie śledztwa poznamy natomiast także przedstawicieli zwaśnionych lokalnych plemion, a także nowych przybyszów, którzy zagrażają integralności lokalnej flory.
To sprawia, że fabuła „Zielonej granicy” wielokrotnie przypomina to, co mogliśmy oglądać kilka lat temu na ekranach kin w oscarowym „Avatarze” Jamesa Camerona.
Obie historie opowiadają bowiem o lokalnej społeczności, której dom w dżungli zagrożony jest przez pojawienie się w okolicy ludzi, którzy pragną wykarczować cały teren, aby uzyskać z niego potrzebne surowce. Tym jednak, co niosło „Avatara”, był rozmach prowadzonej opowieści i piękno natury. „Zielona granica”, choć zdaje się dość dobrze oddawać obrządki lokalnych plemion żyjących w delcie Amazonki, nie potrafi jednak przyciągnąć uwagi widza na dłużej.
Dobrze, że Netflix próbuje nie tylko zaktywizować nowe rynki, ale też zaangażować lokalnych twórców do opowiedzenia ich historii.
Co jednak z tego, jeśli w efekcie dostajemy kolejny półprodukt, który mógł być czymś prawdziwie odmiennym i ciekawym, a finalnie nie spełnia nawet części pokładanych w nim nadziei. „Zielona granica” to kolejny przykład na to, że zbyt duża swoboda artystyczna, którą platforma daje twórcom swoich projektów, może okazać się przekleństwem, ubranym w szaty niezwykłej szansy.
„Zielona granica” pomyślana jest jako limitowany miniserial. Sęk tkwi w tym, że nawet przy niedużej liczbie ośmiu odcinków produkcja cierpi na śmiertelne dłużyzny. Reżyserzy rozciągają akcję do granic możliwości. To sprawia, że trudno jest widzowi w pełni wejść do świata przedstawionego i zaangażować się w losy bohaterów. Te prowadzone są bowiem w tak niespieszny sposób, że zanim na ekranie zacznie dziać się coś prawdziwie ciekawego, zaczynamy wiercić się w fotelu.
Jest to szczególnie drażniące, biorąc pod uwagę, że kilka z ostatnich produkcji serialowych platformy mogłoby się świetnie sprawdzić jako dwugodzinny film fabularny, a nie wielogodzinna opowieść serialowa. Czasem wyznaczenie konkretnych ram może okazać się zbawieniem dla ekspresji twórczej.