REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Książki

„Znalezione nie kradzione” to kolejny dowód na to, że King w kryminałach nie czuje się najlepiej – recenzja sPlay

Druga część zapoczątkowanej „Panem Mercedesem” trylogii kryminalnej Stephena Kinga jest w każdym aspekcie doskonalsza od swojej poprzedniczki. Tylko czy amerykańskiemu pisarzowi udało się załatać dostatecznie dużo dziur, żeby można ją było nazwać udaną?

25.06.2015
16:17
„Znalezione nie kradzione” to kolejny dowód na to, że King w kryminałach nie czuje się najlepiej – recenzja sPlay
REKLAMA
REKLAMA

Odpowiedź na to pytanie nie jest – niestety – prosta. Przy „Znalezione nie kradzione” momentami bawiłem się bowiem naprawdę nieźle, jednak ani przez moment nie mogłem pozbyć się wrażenia, że gdybym na chybił-trafił sięgnął po kryminał polskiego bądź skandynawskiego autora, okazałby się on zwyczajnie bardziej udany.

Nie potrafię, i nie chcę, odmówić Kingowi tego, że pisze dobrze, jest rzemieślnikiem bardzo sprawnym i potrafi wciągnąć czytelnika.

Cały szkopuł z tymi jego kryminałami polega na tym, że wymyślone przez niego fabuły są średnie – jeśli mówimy o recenzowanej tu książce i kiepskie – jeśli chodzi o „Pana Mercedesa”.

znalezione nie kradzione

Opisana w „Znalezione nie kradzione” historia sięga roku 1978 – to właśnie wtedy dwudziestokilkuletni Morris Bellamy, wspólnie z dwoma znajomymi, dokonuje zuchwałego napadu rabunkowego. Jego celem jest słynny amerykański pisarz, John Rothstein – mieszkający na prowincji odludek i samotnik, który w swoim sejfie trzyma ponoć olbrzymią ilość gotówki.

To jednak nie pieniądze, ani nawet żadne kosztowności interesują Bellamy'ego. Morris jest ogromnym fanem twórczości Rothsteina, któremu nigdy nie wybaczył tego, co twórca uczynił z jednym z wykreowanych przez siebie bohaterów – zmusił do porzucenia młodzieńczych ideałów i dopasowania się do społeczeństwa. Morris Bellamy dobrze zna plotkę, według której Rothstein, poza gotówką, w sejfie trzyma także gęsto zapisane notesy z kontynuacją swoich ukochanych powieści. To właśnie je chce zdobyć.

Co mu się udaje, lecz pech chce, że Morris wkrótce trafia do więzienia, skazany na dożywocie. Notesy pisarza, ukryte w zakopanej w ziemi skrzyni, skazane są na zapomnienie. Wiele lat później później odnajduje je chłopiec o nazwisku Pete Sauberg, który pod wpływem lektury również staje się wielkim miłośnikiem prozy Rothsteina. Tymczasem Bellamy zostaje warunkowo zwolniony z pudła i bardzo zależy mu na odzyskaniu „swojej” własności.

Nieprzypadkowo główny bohater trylogii, Bill Hodges i cała jego wesoła ekipa znana z „Pana Mercedesa” nie zostali ujęci w powyższym streszczeniu.

Emerytowany policjant, a obecnie prywatny detektyw, pełni w „Znalezione nie kradzione” rolę ewidentnie drugoplanową, pojawiając się dopiero mniej więcej w połowie książki, będąc postacią wepchniętą do tej historii na siłę i bez sensu.

Nie lubię Bill Hodgesa, uważam, że jest to bohater nieciekawy, nudny i stanowi niezbyt udaną kalkę typowego protagonisty ze starych kryminałów. Gdyby w „Znalezione nie kradzione” pełnił rolę epizodyczną, związaną przede wszystkim z jego odwiedzinami starego znajomego w szpitalu, a główna oś fabuły rozwiana została pomiędzy Bellamym a Saubergiem, książka wiele by zyskała. Zjawiający się zawsze i wszędzie na czas by uratować innych z opresji Hodges zwyczajnie zepsuł mi przyjemność płynącą ze śledzenia całkiem ciekawie rozwijającej się intrygi.

„Znalezione nie kradzione” skonstruowane jest w taki sam sposób jak „Pan Mercedes”.

„Tego złego” znamy od samego początku, spora część książki napisana jest z jego perspektywy; narracja jest bardzo płynna, King często zmienia punkt widzenia; a gdy pisarz chce przyspieszyć, przechodzi z czasu przeszłego na teraźniejszy. To zalety, które pozostały niezmienne. Podobnie jak główny zarzut, jaki miałem w stosunku do poprzedniej odsłony trylogii Billa Hodgesa, czyli brak napięcia.

Okej, jest lepiej niż w „Panu Mercedesie”, trochę żywiej, ciut bardziej dramatycznie, ale to wciąż ten sam schemat – napięcie nieco wzrasta, gdy ma dojść do kolejnego przestępstwa, potem opada, potem znów wzrasta i opada i tak aż crescendo w postaci finału, który – znowu! - jest zwyczajnie rozczarowujący. Powtórzę się: owszem, lepszy niż zaserwowana nam przez Kinga w poprzedniej części słabizna, ale wciąż to po prostu nie jest to, o co chodzi.

„Znalezione nie kradzione” polecam przede wszystkim tym, którym przypadł do gustu „Pan Mercedes” oraz, oczywiście, zatwardziałym fanom twórczości Kinga.

REKLAMA

Reszcie doradzałbym sięgnięcie po inny kryminał, na brak których ostatnio zdecydowanie nie można narzekać. „Znalezione nie kradzione” można czytać bez znajomości pierwszej części i w mojej opinii straci się niewiele, zatem – biorąc pod uwagę niski poziom reprezentowany przez „Pana Mercedesa” - zalecałbym rozważyć tę opcję, jeśli intryguje was ta historia.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA