REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

10 albumów 2007 r. wartych uwagi

Ostrzegam od razu, będzie subiektywnie. Może nawet kontrowersyjnie, ale to mój kawałek playbackowego poletka i będę w nim uprawiał co sobie tylko zażyczę. W każdym razie proszę nie nastawiać się na żadne profesjonalne muzyczne podsumowanie 2007.

11.03.2010
18:27
Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

Ot, mam potrzebę ze swojego punktu widzenia podsumować zeszły rok, zwrócić uwagę na te krążki, które dla mnie osobiście miały jakieś znaczenie oraz serdecznie, z nieukrywaną satysfakcją, zignorować całą nudną resztę.

REKLAMA

Naturalnie wszystko bez logicznej kolejności - kierowałem się porządkując całość tylko i wyłącznie przypadkiem, w zależności od tego, co mi akurat przyszło na myśl. Nie zawsze też koncentrowałem się na samym krążku, ale na artyście i wszystkim co się wokół niego działo - w myśl zasady, że pewne zjawiska zasługują na uwagę z urzędu.

Amy Winehouse - Back To Black

Pojawiła się nagle (chociaż wierząc Wikipedii miała wcześniej już jeden krążek na koncie - czemu nikt o niej wtedy nie słyszał?) i z miejsca stała się Pete'em Dohertym płci żeńskiej. Amy ćpa, regularnie tłucze się z mężem (jednak ostatnio go zamknęli, więc może w więzieniu trochę odżyje, bowiem to on zwykle wyglądał na bardziej poturbowanego), pije, robi awantury gdzie się pojawi, poza tym ostro ćpa (na tyle ostro, że ojciec Amy wspominał niedawno, iż już ma napisaną mowę jaką wygłosi na jej pogrzebie), wywołuje regularne skandale, no i pije oraz ćpa. Dużo pije i dużo ćpa. Szkoda, bo z takim stylem życia znakomita "Back To Black" nie doczeka się następczyni. I nie będzie już tak zjawiskowych singli jak "Rehab" (w którym deklaruje, że nie ma bata, na żaden odwyk nie pójdzie). Wspaniały "czarny" głos zostanie utrwalony tylko na płytach. No i jakby nie patrzeć, nudno będzie na Pudelku i Plotku.

Moment: "Rehab" - singiel roku, kropka. And I said no, no, no… Oł je.

Muchy - Terroromans

Nadzieja, bla bla, overhyped, bla bla, wreszcie mają kontrakt płytowy, bla bla, itd. O Muchach napisano już bardzo wiele, pozytywnie i negatywnie. Wymagania wobec chłopaków były bardzo wysokie, wobec tego sporo było głosów rozczarowań. Że przereklamowane, że to takie pitu pitu, że kawałki już się pojawiały a to na demku, a to u Stelmacha na jego kompilacjach, i tak dalej, i tak dalej. Pfff. No to co. Bez żartów, ile mamy w Polsce rockowych bandów, którymi możemy się pochwalić indie-znajomym z zachodu? No liczymy: The Car Is On Fire - jeden, Kapitan Da - dwa, no i tyle, reszta to chłam. I pojawiają się Muchy ze swoim Terroromansem - full profesjonalizm, wszystko na swoim miejscu. Klawisze? Są i słodzą. Gitary? Ładnie przesterowane. Piosenki? Przebojowe i bujają. Chórki, skrzypki, ba - nawet teksty stoją na dobrym poziomie. Niby proste piosenki o miłości i pierdołach, a nie brzmią infantylnie i harcersko jak hepisedy i inne takie. Od dziś stawiamy Muchy jednym rzędzie z The Killers, bo i czemu nie. A tak całkowicie serio - bardzo polecam tę płytę, spodoba się chyba każdemu, kto lubi przyjemną i lekką w odbiorze muzykę, która jednak nie kaleczy uszu jak wspomniane hepisedy, file czy czego tam się teraz na alternatywnych pankregeparty słucha.

Moment: "Zapach wrzątku" - w Polsce się tak nie gra, niby prosto i przyjemnie, a z pomysłem.

Pogodno - Opherafolia

Skurczybyki mieli się rozpaść, spokój by był. A tak kolejna płyta i kolejne zdrowo ponad 1000 scrobblingów sygnowanych "Pogodno" na last.fm. Czytając materiały prasowe dotyczące "Opherafolii" natknąłem się na całą rozbudowaną genezę jego powstania. Że to na podstawie zapisków blogowych niejakiej Alinki z Gryfina, powstał spektakl pod takim tytułem i muzyka pochodzi właśnie zeń, że wszystko to na festiwal piosenki aktorskiej, że z tym się łączą jakieś happeningi, różne inne formy artystyczne i tak dalej. Szczerze mówiąc nie zagłębiałem się w to wszystko, więc jak kogoś kręci taki alternativ to warto się zainteresować. Ja nie zamierzam w tym momencie. Natomiast fakt faktem, album jest świetny. Niby już mniej zakręcony niż poprzedniczki, ale ciągle zaskakuje. Teksty są dowcipne (jak "Alinka"), ale i złośliwie celne ("Sfinks"). Jest sporo rockowego ognia ("Pijak Śmierdziuch"), ale im dalej w las, tym spokojniej ("Prój Skaj / ET Fon Houm"). Nawet parafraza zgranego motywu Skaldów, iż wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał brzmi niepokojąco świeżo. Melodie pierwsza klasa, poza tym fajnie, że ciągle potrafią zaskoczyć zmianą melodii, klimatu czy nawet konwencji muzycznej. No nic, pewnie Budyń i reszta nagrają jeszcze parę płyt i pewnie każda kolejna będzie jeśli nie lepsza, to przynajmniej równa poprzedniczce, jak do tej pory. Dżizas, jaka nuda.

Moment: "Ekwador Lou/Ekwador Bosyhaj" - to fu, to fu, to fu, to fu, od tego nie da się uwolnić.

Gogol Bordello - Super Taranta!

Zna ktoś ich? Nie? No bez jaj, zapełniają całe sale koncertowe, zaliczają coraz to ważniejsze festiwale, doczekali się nawet zaproszenia przez Madonnę na jej występ z okazji koncertu Live Earth (przy okazji gwiazda deklaruje się jako wielka fanka formacji, a Eugene'owi Hutzowi, liderowi grupy, zaproponowała udział w jej reżyserskim debiucie, "Filth And Wisdom"). Google daje prawie 2.000.000 wyników dla zapytania "Gogol Bordello", co ilustruje wzrastającą popularność zespołu, bowiem np. "piwo i kobiety" to tylko prawie 1.500.000 wyników, a "duże biusty" zaledwie 500.000. Dzięki czemu jarmarczny i barwny zespół wygrywa nawet z tak popularnymi zagadnieniami jak browar i piersi? Otóż muzyka Gogol Bordello to dynamiczna i pełna życia, humoru oraz energii mieszanka punk rocka i masy elementów ludowych. Jakich konkretnie? Ciężko stwierdzić - na pewno sporo wpływów muzyki cygańskiej, żydowskiej, wschodnioeuropejskiego folkloru plus wszystko to co wnieśli poszczególni członkowie formacji, a skład narodowościowy jest dość zróżnicowany - dwóch Rosjan, pół-Chinka-pół-Szkotka, Żyd, Etiopczyk, Ekwadorczyk, Tajka, Amerykanin i jeden Ukrainiec. A "Super Taranta" to ich najbardziej dopracowany album. Polecam sprawdzić co Gogole mają do przekazania, bo to już teraz jest niezły hajp, a poza tym ręczy za nich Madonna.

Moment: "Wonderlust King" - kwintesencja Gogol Bordello: skoczna melodia, swojski refren, "imigrancki" tekst i energia, masa energii

Cinq G - Juma

Ja zasadniczo nie przepadam za polską muzyką utrzymaną w tej stylistyce i niedobrze mi się robi jak widzę zastępy jamajsko-polskich muzyków, którym wydaje się, że robą muzykę, a w efekcie słychać ciągle te same rytmy i te same wersy o tym samym Jah, pozytywnych wibracjach, walce ze złym Babilonem, i tak dalej. Nie no, fajne przesłanie i w ogóle, ale no ile można wałkować w kółko jeden riddim? Na szczęście są jeszcze soundsystemy, no i są ekipy które grają nieco inny styl tej muzyki, a mianowicie raggamuffin. Ragga, utożsamiane dziś z dancehallem, jest szybsze, a jego przekaz bardziej wyrazisty. Jednym z polskich przedstawicieli jest właśnie Cinq G (sęk że) aka Pięć Gie aka 5G. Jak zwał, tak zwał, grunt ze naprawdę są jasnym punktem w polskiej muzyce rege/raga/denshol nawet dla tak wybitnego ignoranta jamajskich rytmów, jak ja (chociaż ok, chłopaki nazywają się "panamskim bojsbendem"). Ich po prostu nie da się nie lubić. Duże Pe to czołowy nawijacz w tym kraju (nagrał wraz z DJ Spox pod szyldem Cisza&Spokój płyte o taj samej nazwie - polecam!) o świetnym flow i wyjątkowo przyjemnej dla ucha barwie głosu, poziom trzyma też Masta Pita i Radikal Irie, którzy współtworzą formację i udzielają się w równym stopniu na najnowszej płycie grupy, zatytułowanej "Juma". Można było ich już kochać za pierwszą płytkę, druga ("Fogga Ragga" - covery nieśmiertelnych przebojów Mieczysława Fogga w rytmie ragga) pokazała że są odważni i kreatywni jak nikt, a "Juma"… "Juma" jest dopracowana, spójna, dojrzała, a przy tym mimo dość poważnej tematyki (kwestie mentalności Polaków, emigracji, kradzieży, itd.) nie straciła nic z charakterystycznego dla Cinq G dystansu, luzu i dowcipu. Aż się chce zaprosić chłopaków na porządne tanie wino na bazie siarki i malin.

Moment: "Jejejejeje" - Cytując ów kawałek, "pytanie brzmi skąd oni mają ten dar?". No właśnie, skąd?

Maroon 5 - It Won't Be Soon Before Long

Pierwsza płytka miała fajny kawałek "This Love", świetny "Sunday Morning" i tyle, reszta jakaś taka bez wyrazu. Za to drugi album, mmm... Jest słodki niczym buźka Adama Levine'a. "It Won't Be Soon Before Long" jest dopieszczona w każdym calu, poza tym ciągnął ją świetny singiel "Wake Up Call". Te klawisze, te melodie, ten groove…

No jasne, można nie lubić frontmana za to, że w każdym teledysku zabawia się z inną panną (pfff, nie myśl, że mi imponujesz lalusiu), że ma zniewieściały głos, jest wymuskany, wychuchany, a jego sypialnię odwiedzały (ponoć) Jessica Simpson, Nicole Richie czy Maria Szarapowa. Ale z drugiej strony koleś ma niesamowite warunki głosowe, a barwa jego głosu pasuje idealnie do wykonywanej muzyki - szalenie melodyjnej i miłej dla ucha. Chłopaki przesunęli środek ciężkości, to już nie jest pop rock, ale czysty, mięciutki pop - ale wyszło im to na dobre, bo album wpada w ucho z taką łatwością jak piłka do bramki przeciwników Manchesteru United w tym sezonie. Szkoda tylko że mój ulubiony kawałek, "Until You Over Me" (zabawny w swojej wymowie i brzmieniu) jest tylko bonus trackiem w jakiejś albańskiej edycji płyty. Tym niemniej, mamy do czynienia z milusim krążkiem pełnym milusiej muzyki.

Moment: "Wake Up Call" - kiedy gość taki jak Adam Levine swoim słodkim głosikiem śpiewa, że zastrzelił człowieka, można się uśmiechnąć.

Timbaland Presents - "Shock Value"

Z Timem jest problem. Gość produkuje srogie hiciory, ratuje kariery robiąc z drugorzędnych gwiazdek (Furtado, Timberlake) gwiazdy pierwszoligowe (ba - dziś to popowa czołówka). Nie mam zielonego pojęcia jakim cudem słodki Justin wydał tak kapitalną płytkę jak "Futuresex/Lovesounds". No serio, tyle przebojów co na tym krążku to chłopaki z N'Sync nie mieli podczas całej kariery, razem czy solo. To samo Nelly Furtado, no ja rozumiem jeden fajny singiel, maks dwa, ale ona z każdym lądowała w czołówkach list przebojów. Mało tego, Timba bierze dziewczątka z Pussycat Dolls. Wiem, są fajniutkie, ale do śpiewania to się nie nadają (inna sprawa, że zwykle mało kogo obchodzi czy one w ogóle wydają jakieś dźwięki). A tu przychodzi mastah Tim i produkuje im taki kawałek, że człowiek przez chwile nie skupia się tylko na ich biustach, ale na tym fajnym rytmie w tle. Wait a minute, boy. Do tego jeszcze dochodzą single Björk, 50 Centa (oba kapitalne) i cholera wie kogo jeszcze. Jakby to wszystko zebrać na jednym CD skupiającym najlepsze dokonania Tima w tym roku, byłby maksymalny hit hitów i obowiązkowy must have dla wszystkich. Ale nie, autorska płytka Timbalanda (na której też udziela się wokalnie) zawiera same nowe utwory. Zasadniczo to powiedziałbym, że płytka jest średnia, a konkretnie bardzo nierówna. Dlaczego więc znalazła się w tym zestawieniu? Ano mimo ogólnej nędzy, posiada ona zestaw kilku killerów, jak "Give It To Me" z Justinem i Nelly, "Release" z samym Justinem, fantastyczne "Throw It On Me" z The Hives, fajne "The Way I Are" ze swoim odkryciem Keri Hilson i słodziutkie "Apologise" z OneRepublic. Całą resztę można zaorać, w szczególności ten kawałek z Fall Out Boy, który jest jakimś nieporozumieniem. Zacieram powoli rączki na wieść o współpracy z Krystyną Aguilerą - to będzie m u s i a ł o być coś dobrego.

Moment: "Throw It On Me (feat. The Hives)", bo Szwedzi nagrali mocno średni album, więc lepiej sobie posłuchać ich razem z Timbaziomem.

Mika - Live In Cartoon Motion

Gość ma wszystko. Charyzma, wokal jak Freddie Mercury (kolejny następca po Justinie Hawkinsie? Btw, wie ktoś co się z nim dzieje?), umiejętność pisania chwytliwych piosenek, nawet na zdjęciach wychodzi cool. Ma taka śmieszną czuprynę i jest chudy oraz wysoki. W końcu, spełniając zapewne swoje marzenia, nagrywa płytkę. I teraz niech ktoś mi wyjaśni, dlaczego obok takich killerów i zwyczajnie fajnych piosenek jak "Grace Kelly", "Big Girl (You Are Beautiful)", "Lollipop" czy "Love Today" umieszcza najgorszy, najbardziej irytujący, kompletnie nienadający się do słuchania "Relax (Take It Easy)"?! To jak strzelić sobie samobója w stylu Janusza Jojko. Przecież przez ten crap, shit czy jakkolwiek by to nazwać, przeciętny człowiek najpierw wymiotuje, potem wypluwa żołądek, wyciąga sobie płuca uszami, a jak to nie pomoże to prosi kogoś o dobicie. To najgorszy singiel tego roku, najbardziej beznadziejna rzecz jaką można sobie wymyślić. Nie mam pojęcia co Mika spożywał podczas pisania tego kawałka, ale to musiało być coś z rodzinnego Libanu, bo w Europie produkcja takich rzeczy na pewno jest zabroniona. Płytkę kupić warto, bo jest idealna na szare zimowe popołudnia, natomiast track no 05. proponuję wydrapać cyrklem.

Moment: "Grace Kelly" - Mika z "Relax" w porównaniu do Miki z "Grace Kelly" jest jak rozlazła, jajeczna paciaja w porównaniu do pysznej, świeżej jajecznicy z rana. Niby to samo, ale…

Rooney - Calling The World

Chłopaki brzmią jak The Killers, Hard-Fi, Queen, Panic! At The Disco, Pigeon Detectives i The Kinks w jednym. Niemożliwe? A jednak. W "Rolling Stone" porównali ich do skrzyżowania Weezera z Electric Light Orchestra. Każdy kawałek na płycie jest inny, kompletnie. Są jednak pewnie wspólne cechy. Klawisze - miód. Gitara zadziorna, melodie wpadają z ucha i nie wyłażą. Uwielbiam to uczucie, kiedy słucham singla, nie kojarząc jeszcze bandu, myślę sobie "spoko grają", potem słucham płytki, a ona okazuje się Czymś Więcej i oferuje nie tylko ten jeden kawałek plus parę wypełniaczy, ale jest spójną, przemyślaną, lecz i zaskakującą całością. Poza tym, chłopaki bawią się tym co robią, w ich piosenkach czuć dużo luzu, radości z grania, a łączenie retro-kicz-stylu z indie rockiem wychodzi im dobrze, jak nikomu.

Moment: "I Should've Been After You" - mistrzostwo. Najpierw gitarowy wstęp w stylu Queen, potem klawisze, potem trochę umpa umpa w tradycyjnym stylu (plus fajny, bujający refren) no i to genialne przejście - zmiana tempa, świdrujące klawisze, podpicowany voc… Dla 2:50' oddam bez zastanowienia nerkę, a dla 3:05' nawet obie.

The Fratellis - Costello Music

Najpierw słówko wyjaśnienia. Płytka ukazała się w Wielkiej Brytanii jeszcze w 2006, ale do reszty Europy zawitała dopiero w styczniu. Rok starczył, żeby się w niej zakochać. "Costello Music" zawiera roczną dawkę solidnej, chwytliwej, gitarowej energii. Zero ambitnego przesłania, zero "war in Iraq is evil", zero filozofowania, pure passion, rock'n'roll i jazda na parkiet. No rusza, po prostu rusza i nie ma siły, to jedna z tych płyt, które spodobają się każdemu. I nikogo nie obchodzi, że Fratellisi nie mają wizerunku, jeśli mają charyzmę i umieją porwać na koncertach publikę do zabawy. Skasowali Arcitc Monkeys (najbardziej przereklamowany produkt brytyjskiego rynku muzycznego od czasu pajaców z Oasis), skasowali Klaxons (nuda, nuda, nuda), skasowali Maxïmo Park, stawiając poprzeczkę bardzo, bardzo wysoko. Wszystko to, nagrywając parę przebojowych kawałków. Osobiście bardzo liczę, że uda się ich ściągnąć na tegoroczny Open'er.

Moment: "Chelsea Dagger" - dzięki chłopakom piwo Heineken ma najfajniejszy motyw muzyczny w reklamówce, jaki kiedykolwiek wykorzystano. Początek "Chelsea Dagger" jest tak nośny i tak wpada w ucho, że nie ma siły, by nie kupić tego draft kega, nalać sobie kufelek i wracać do tańca.

***

Cóż, dotarliśmy do happy endu. Zapewne zdziwieni jesteście brakiem paru wykonawców, którzy z różnych powodów powinni znaleźć się w zestawieniu.

…No to już wasz problem, bowiem cała reszta była wg mnie mało interesująca. Oczywiście są też wykonawcy, których zwyczajnie nie słucham, a którzy zapewne są przez wielu uważani za wybitnie ważnych, w związku z czym na liście zabrakło choćby nowego Radiohead. Dla paru też nie starczyło miejsca, dlatego o Psio Crew, Kate Nash, Animal Collective czy The World/Inferno Friendship Society poczytacie sobie gdzie indziej. Podobnie jak o The Killers, którzy mimo że - jasne - są znaczącą postacią w muzycznym światku, to wydali jakąś śmieszną sklejkę zbierającą covery i inne badziewia plus genialny singiel "Tranquilize" nagrany z samym Lou Reedem (w00t!!!11). Zestawień rapowych, metalowych czy innych skupiających płyty gatunków, jakich normalny człowiek słuchać nie może, również możecie sobie szukać gdzie indziej.

REKLAMA

Nie było też ani słowa o Bloc Party (płyta słaba i nudna), Linkin Park (kompromitacja, już "Meteora" była cienka, ale przynajmniej miała parę jasnych punktów), Clap Your Hand Say Yeah (ich krążek to już jest całkowite nieporozumienie), Modest Mouse (ziew), Maxïmo Park (ziew, ziew), Arcade Fire (zieeeeew, poprzednia płytka o niebo lepsza), Dropkick Murphys i Serju Tankianie (moje osobiste rozczarowania, naprawdę liczyłem na coś grubego) czy The Hives (ile można grać to samo?) a z popowego kręgu - Rhiannie (nędza słabowita plus najbardziej irytujący singiel zaraz po "Relax" Miki - wiadomo o jaki chodzi, odzi, odzi) czy Britney (who the fuck?) - oczywiście pominąłem ich całkowicie umyślnie. Nie zdążyłem jeszcze przesłuchać tegorocznych White Stripes, ale nie sądzę, by zmieścili się na liście.

Zasadniczo nie miałem zamiaru tutaj pokazywać najlepszych płyt 2007. Wiadomo, że każdy ułoży swoją własną listę i jest gotów wykazać wyższość swojego rankingu nad innymi. Moim celem było ukazanie kilku wykonawców (oraz ich dziełek), na jakich warto zwrócić uwagę i których zwyczajnie warto poznać. Albo i - jak się może okazać - nie warto, ale wtedy można wyrobić sobie przynajmniej zdanie. A zdanie trzeba mieć, żeby potem kłócić się na forach czy przy piwie. Bo nic nie jest tak odprężające jak wyłożenie swoich racji, do czego zresztą was zachęcam - choćby na forum Playback.pl.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA