Joe Russo twierdzi, że nadchodzi koniec długich filmów. Tylko czy jest w tym coś złego?
W najnowszym wywiadzie dla serwisu Deadline twórca takich filmów jak "Avengers: Wojna bez granic" czy "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" wyraził swój smutek z powodu faktu, że 2-godzinne filmy odchodzą powoli do lamusa. Tylko czy rzeczywiście jest to aż tak zły proceder?
Być może wyjdę na ignoranta, ale od zawsze powtarzam, że optymalny czas trwania każdego filmu to 90 minut. W porywach 100. Tyle absolutnie wystarczy, by w sposób spójny i klarowny opowiedzieć daną historię. Tyle też jest w sam raz by utrzymać uwagę widza. Tym bardziej dziś, w czasach deficytu uwagi widowni przyzwyczajonej do coraz to krótszych treści.
Nadmienię tylko, że piszę to jako koneser kina. Oglądam każdego miesiąca tyle filmów, że gołym okiem widzę, iż większość nie jest tak dobra i tak świetnie opowiedziana. Samo tylko Hollywood produkuje rocznie ponad 500 filmów kinowych. I oczywiście pośród z nich jest niemało perełek, które stanowią ucztę dla oka i umysłu. Ale to ciągle znakomita mniejszość. Reszta to masa, w najlepszym przypadku, rzemieślniczych średniaków. Stąd też moje twierdzenie, że powinny one trwać 90 minut.
Niewielu znam reżyserów, którzy potrafią sprawnie snuć daną opowieść przez 2 godziny i dłużej.
Mistrzem w tej materii był Akira Kurosawa, a obecnie chyba tylko Martin Scorsese i Paul Thomas Anderson potrafią nakręcić serię ponad 2-godzinnych filmów, które chwycą naszą uwagę.
W tym kontekście trochę dziwią mnie tak smutne proroctwa Russo, który w niemalże pogrzebowym nastroju żegna się z instytucją 2-godzinnych filmów.
Po pierwsze nie ma potrzeby, by większość filmów trwała 120 minut.
Jednym z powodów jest problem z utrzymaniem uwagi. Do tego dochodzi coraz mniej czasu ze względu na liczne alternatywne opcje spędzania wolnego czasu. Jeśli idziemy do kina na 2,5-godzinny film, to gdy dołączymy do tego reklamy, czas na dojazd do kina i powrót do domu, wyjdą nam z tego co najmniej 4 godziny. To lwia część naszego czasu wolnego. To, że dany film jest krótki, nie musi oznaczać, że jest przez to bardziej płytki i banalny. Tak samo, jak to, że 140 minut nie oznacza, że film z automatu stanie się bardziej ambitny. Często jest tak, że nawet najbardziej sprawni reżyserzy nie radzą sobie z dłuższymi formami.
Po drugie dziwi mnie akurat takie podejście połówki duetu, który tworzy dla Disneya i Marvela rozrywkowe kolosy, trwające grubo ponad 2 godziny. Ostatnio choćby "Avengers: Wojna bez granic" mogło pochwalić się niemal 150 minutami, a nadchodzący "Avengers 4" mają trwać aż 3 godziny. Co więcej, właściwie każdy film wchodzący w skład MCU trwa co najmniej 120 minut. A mówimy tu o kinie rozrywkowym, które teoretycznie nie potrzebuje aż tak długich form.
W przypadku "Avengersów" jest to o tyle zrozumiałe, że filmy te opowiadają jedną wielką historię i spinają ze sobą masę wątków z wcześniejszych produkcji, ale fakt faktem, filmy Marvela są właśnie przykładem na to, że ponad 2-godzinne produkcje niekoniecznie są na wymarciu.
Zresztą to wcale nie jest tak, że minione 100 lat kina to jedna wielka seria 120-minutowych dzieł. W latach 40. i 50. niemała część dramatów, komedii i czarnych kryminałów trwała 80, czasem 90 minut.
Poczekałbym jeszcze chwilę z pisaniem nekrologów dla długich filmów. A nawet jeśli tak się stanie, to niekoniecznie będzie to coś złego.
Długie filmy nigdy nie były w modzie. To zawsze swego rodzaju nisza. Czasem mniejsza, czasem większa. O ile nie dojdziemy do punktu, w którym filmy zaczną standardowo trwać 140 sekund, moim zdaniem nie będzie źle.