3:10 do Yumy - świeży powiew starego zachodu
3:10 do Yumy wywołuje ogromną nostalgię do lat świetności amerykańskiego Westernu - zaskakująco, tylko do jego dobrych stron. To świetny film, który docenić powinni zarówno miłośnicy gatunku, jak i ludzie kompletnie mu obojętni
Zanim Western został całkowicie zmieniony przez Sergio Leone i podobnych jemu wizjonerów z Włoch, mieliśmy inne, dużo weselsze opowieści o kowbojach i rewolwerowcach. Amerykański Western był bardziej rozrywkowym i łatwym w odbiorze dziełem z odrobinę baśniową strukturą. Gang oczywistych złoczyńców napadał bank lub pociąg, a ostatni sprawiedliwy, samotny jeździec przybywał do miasta, żeby wszystko naprostować. Oryginalne 15:10 do Yumy z 1957 wychodził w czasach, kiedy wszystkie elementy (dziś uważane za klisze i banały) wciąż trwały w rozkwicie, co czyniło go dodatkowo wyjątkowym. Przez lekkie odwrócenie klasycznych ról, potrząsnął starą formułą- bo tym razem mieliśmy do czynienia z historią o przyjaźni ofiary z oprawcą, uciekiniera ze ścigającym. Tutaj to złoczyńca jest bystrym, pociągającym herosem, a więżący go farmer jest kimś słabym i mało interesującym. Pod wieloma względami ten i kilka innych, rewizjonistycznych filmów zajmujących się tematyką dzikiego zachodu, umożliwiły później europejskim twórcom wkroczenie na arenę.