REKLAMA

300: Rise of an Empire – niepotrzebny sequel?

Często-gęsto, gdy słyszę tylko, że ma powstać sequel jakiegoś świetnego i kochanego przeze mnie filmu od razu pojawiają się w mojej głowie pytania „po co?” i „czy jest sens?”. Nie raz już przecież doświadczyliśmy typowego skoku na kasę, jechania na fejmie genialnej części pierwszej i zmasakrowanie fantastycznego dzieła. Czasami historia z „jedynki” powinna mieć dołączoną plakietkę „nie tykać, nie kręcić sequela” – fani Matrixa pewnie doskonale znają ten ból. Bywa również, że sequel musi powstać (i jest nawet lepszy od poprzednika), bo przecież poprzedni film zostawia otwartą furtkę fabularną i tym samym „zmusza” twórców do kręcenia dalej i nabijania sakiewek opasłych kapitalistów w melonikach, którzy na kinie się nie znają.

300: Rise of an Empire – niepotrzebny sequel?
REKLAMA

300: Rise of an Empire (Początek Impreium) w zasadzie wpisuje się w te dwie kategorie, tzn. poprzedni film (300 z 2007 roku) mógł równie dobrze skończyć się tak jak się skończył, bez ciągnięcia historii na kolejne części, ale również wiadomo było, że tak się nie stanie, ponieważ film osiągnął zbyt duży sukces kasowy, więc druga część musiała powstać. A że fabuła dała taką możliwość, to... stało się.

REKLAMA

W zasadzie 300: Rise of an Empire nie jest stricte sequelem, ponieważ wydarzenia w tym filmie dzieją się równolegle do historii Spartan. Drugi film jest w pewnej części prequelem i jednoczesnym rozwinięciem historii ataku Xerxesa na greckie państwa-miasta. W 300 widzieliśmy przebieg wydarzeń z perspektywy Spartan, którzy dzielnie bronili swojej krainy (pod sławnymi Termopilami) przed zalewającą ich falą perskich wojowników. Natomiast dzięki 300: Rise of an Empire dowiadujemy się, dlaczego tylko Spartanie (w liczbie 300 wojowników) walczyli z nadchodzącym tyranem ze Wschodu oraz dlaczego w ogóle doszło do wojny z Persami.[gallery link="file" ids="31011,31012,31013,31014,31015,31018"]

„Jedynka” zasłynęła specyficznym klimatem (za co osiem lat temu była przez wielu hejtowana) i bardzo komiksowym podejściem do historii. Film oczywiście nie miał nic wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami oprócz paru nazw i nie o to zresztą chodziło. Miało być przerysowanie, brutalnie i pięknie wyglądać (szczególnie torsy i bicepsy aktorów), co oznacza, że 300 to idealny przykład większego nacisku na formę niż na treść - która swoją drogą wcale zła nie była. Snyder zabrał nas w alternatywna rzeczywistość, gdzie bohaterscy faceci mogą przyjąć kilka strzał na klatę i dalej walczyć - ja to kupiłem i wciągnąłem się jak dziecko, ponieważ obraz był cudowny. Ogromna bitwa, widowiskowe (i całkowicie nierealne) walki na miecze, skoki w górę na pięć metrów i ogólna starożytna rozpierducha. A na dodatek słynne zawołanie „this is Sparta”, które już nawet babcie z warzywniaka znają i przerabiają na "memy".

Nic dziwnego zatem, że trochę sceptycznie podchodziłem do drugiej części. Wielki Leonidas (Gerard Butler) nie żył i trochę ciężko było mi sobie wyobrazić kogoś, kto mógłby go zastąpić. I w sumie miałem rację, w 300: Rise of an Empire nie pojawia się już taka osobistość jak król Leoniadas. Wielkość tej postaci została rozłożona na dwie (a w zasadzie trzy, licząc Gorgo) osoby – Artemizję (Eva Green) i Temistoklesa (Sullivan Stapleton). Czy to źle? Absolutnie nie, na całe szczęście cudowna Eva Green nadrabiała tam, gdzie Stapleton nie dawał rady. Jej bohaterka – kipiąca seksem i wulgarnością perska wojowniczka (z pochodzenia Greczynka) – skupiała na sobie uwagę przez cały film i to w zasadzie ona była motorem napędowym produkcji. Niestety, ale Temistokles – ateński admirał, dowodzący flotą w bitwie z Persami – był nijaki, nawet w sprawach łóżkowych... Daleko mu było do Artemizji, nie mówiąc już o Leonidasie, jego beznamiętność czasami naprawdę dawała się we znaki – tę postać ratowały w zasadzie tylko epickie szarże na koniu (w slow motion) podczas bitwy morskiej.

300 rise of an empire
REKLAMA

Całościowo jednak rzecz ujmując 300: Rise of an Empire dawało radę, mimo że Snyder odpowiedzialny był już tylko za współtworzenie scenariusza (wraz z Kurtem Johnstadem), a zamiast niego na stołku reżyserskim usiadł Noam Murro, który swoją drogą zbyt wielkiego dorobku nie miał. Murro pokazał fanom 300, że się da zrobić sequel dobry (nie niszcząc spuścizny 300), nawet jeśli od premiery pierwszej części minęło osiem lat – wystarczyło tylko zmienić czerwone peleryny Spartan na niebieskie Ateńczyków. Trzeba przyznać, że następca Snydera miał trochę z górki, bo jego wizja alternatywnego, komiksowego świata starożytnej Grecji mogła pójść w dowolnym kierunku. Nie ma tu mowy o przesadzeniu, w końcu o to właśnie chodziło w tej historii – może oprócz komputerowo zrobionej krwi, która z czasem zaczęła nużyć.

Dostaliśmy zatem bajecznie nierealne widowisko, z lejącą się czerwoną posoką i kultem fizyczności (brutalności i seksu) oraz wyjaśnieniem kwestii z części pierwszej - która nie psuje klimatu, a tylko go wzmacnia. Oczywiście twórcy 300: Rise of an Empire popadali w pastisz a nawet „głupotę” momentami (jak chociażby używanie slow motion do pokazywania wykuwania broni), ale koniec końców można na to przymknąć oko. Wszystko zależy od podejścia, jeżeli oczekujecie super blockbustera w stylu Avengers, to możecie się zawieść, jeżeli jednak chcecie po raz kolejny zobaczyć iskry sypiące się z greckich mieczy i gołe klaty (także kobiece), to możecie śmiało wybrać się do kina. 300: Rise of an Empire nie był może strasznie potrzebnym sequelem, ale takim, który mógł powstać a przy tym nie razić i dostarczyć całkiem niezłej rozrywki oraz wzbogacić opowieść o wojnie grecko-perskiej.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA