Marvel Cinematic Universe to największy filmowy projekt ostatnich lat i jeden z najbardziej udanych. Następna faza MCU może jednak przynieść ze sobą ogromny kryzys serii, który postawi na szali dalsze istnienie spójnego uniwersum. A wszystko przez... komiksy.
Po ponad dziesięciu latach istnienia połączonego filmowego uniwersum Marvela trzeba otwarcie powiedzieć, że firma osiągnęła naprawdę olbrzymi sukces. Chyba nikt, nawet szef Marvel Studios Kevin Feige, nie spodziewał się w 2008 roku, że przez kolejną dekadę to właśnie filmy superbohaterskie będą wyznaczać trendy kina popularnego. Skąd wziął się triumf tego rodzaju kina? I dlaczego MCU stoi przed największym wyzwaniem w swojej dotychczasowej historii?
Jasną inspiracją dla jednego filmowego uniwersum, w którym pojedynczy bohaterowie oprócz swoich własnych przygód spotykają się raz na jakiś czas w ramach crossovera, były komiksy superbohaterskie. Coś podobnego w kinie wydawało się niemożliwe, z powodu zwiększonych kosztów takiego wydarzenia. W komiksie nie ma wielkiego znaczenia, czy oprócz Spider-Mana na kartach zeszytu pojawią się Kapitan Ameryka i Iron Man. W produkcji na wielkim ekranie to dodatkowy wydatek rzędu kilkudziesięciu milionów dolarów, a mowa jedynie o gażach aktorów. Wystarczy spojrzeć ile za krótki występ w „Spider-Man: Homecoming” otrzymał Robert Downey Jr.
Oczywiście, tego typu crossovery stanowią szansę na wielokrotnie wyższy zarobek. Przykłady Dark Universe i DCEU wyraźnie pokazały jednak ryzyko związane z przedsięwzięciami na olbrzymią skalę. Bardzo łatwo przeszacować swoje możliwości. Tak naprawdę nikomu nie udało się powtórzyć sukcesu Marvela, za którym stoi przede wszystkim Kevina Feige. Doskonale rozumie on estetykę komiksowej opowieści, a przy tym trzymał w ryzach niektóre zapędy scenarzystów i reżyserów. Nie oznacza to, że w historii MCU nie pojawiły się słabe filmy. Było ich kilka, ale nawet wtedy zarabiały wystarczająco dużo, żeby uniwersum było dalej opłacalne.
Ta sielanka zbliża się jednak do punktu przełomowego. Jego wyznacznikiem jest premiera „Avengers: Koniec gry”.
Od początku swojego istnienia MCU było pomyślane jako spójny świat, którego nadrzędnym elementem zawsze byli bohaterowie. Nawet jeśli Disney walnie przyczynia się do panującej w Hollywood modzie na sequele i rebooty, to akurat filmy superbohaterskie Marvela nie ponoszą w tym kontekście dużej winy. Kolejne części „Iron Mana” czy „Kapitana Ameryki” nie miały jedynie napędzać koniunktury na kolejne sequele.
Do pewnego stopnia też im się to udało, ale nadrzędny cel był inny. Przede wszystkim przybliżały widzom bohaterów, ich życie, rozterki i przygody. Pozwalały poznać charakter danej postaci i przyzwyczajały widzów do poszczególnych aktorów. Można sprzeczać na się na temat wartości poszczególnych filmów MCU, ale Tony Stark w wykonaniu Roberta Downeya Jra zapada w pamięć i naprawdę stoi na wysokim poziomie aktorskiej kreacji. A pochwały należą się też kilku innym aktorom i aktorkom. Marvel nie śpieszył się zresztą z połączeniem tych historii.
Pierwszych „Avengersów” doczekaliśmy się po czterech latach jako szóstego filmu MCU. Dlatego wiązały się z tym prawdziwe emocje widzów.
W kolejnych latach firmie udawało się całkiem dobrze utrzymywać zasadę nadrzędności bohaterów i opowiadanej historii. Na wzór komiksów wprowadzone zostały mini-eventy, gdy przynajmniej część bohaterów spotykała się w ramach jednego filmu, ale nadal czuć było świeżość takiego połączenia. W opętanych kryzysem oryginalności komiksach wielkie wydarzenia organizowane są niemal każdego roku. Z czasem ekscytacja tego typu eventami zanika i nie daje się jej dłużej sztucznie napędzać marketingiem i nostalgią. Do podobnych problemów w MCU nie doszło.
Na horyzoncie jest jednak inny potencjalny kłopot, również wzięty wprost z komiksów. Chodzi oczywiście o niedobór nowych bohaterów i opowieści. Filmy na razie zadowoliły się przerabianiem słynnych komiksowych historii w rodzaju „Civil War” i „Infinity War” (a bracia Russo w żartach wspominali też o „Secret Wars”). Ale prędzej czy później kultowe opowieści z przeszłości się wyczerpią. W nowych komiksach Marvela jest mało wartych zapamiętania postaci, które nie byłyby kolejną wersją dobrze znanych postaci z przeszłości. Oczywiście, Marvel Studios pokazywało w przeszłości, że potrafi w twórczy sposób rozwijać nieciekawe pomysły na papierze. Głównie koncentruje się jednak na znanych bohaterach i historiach. Ale to wkrótce będzie trudniejsze, gdy wraz z „Avengers: Koniec gry” z uniwersum najprawdopodobniej odejdzie wielu ważnych aktorów.
Disney stanie przed wyzwaniem, jak ich zastąpić. Opcji jest kilka, ale każda ma swoje wady.
Pierwsza z nich zakłada zmianę aktorów, ale nie samego bohatera. W komiksowych historiach wielokrotnie różne postaci przybierały alter ego słynnego bohatera. Kapitanów Ameryka było w różnych momentach historii i alternatywnych światach ponad dziesięciu, mimo że Steve Rogers dla wielu jest jedyną prawdziwą tożsamością tego bohatera. Marvel próbował wielokrotnie, tworzył nowe wersje swoich herosów. W ostatnich kilku latach po raz kolejny czytelnicy zobaczyli nowego Hulka, Thora i Iron Mana, a druga Hawkeye pojawiła się w komiksach już w 2005 roku. Od dłuższego czasu spekuluje się, że ważną częścią 4. fazy MCU mają być właśnie Young Avengers.
Taka taktyka jest jednak bardzo ryzykowna. Z jednej strony pozwala zachować swego rodzaju status quo. Fani nadal będą mogli śledzić losy najbardziej popularnych bohaterów, nawet jeśli w nieco zmienionych formach i z nowymi aktorami. Może to jednak wplątać filmowe uniwersum w identyczne problemy z oryginalnością, na które cierpią obecnie komiksy. Nie wspominając o tym, że zastąpić tak popularnych aktorów, jak Robert Downey Jr, Chris Hemsworth i Chris Evans będzie bardzo trudno.
Według innej teorii następne lata mają być dla MCU świeżym startem, w którym główną rolę pełnić będą X-Meni.
Przejęcie praw do większości aktywów 21th Century Fox pozwoli Disneyowi na przejęcie praw do Fantastycznej Czwórki i właśnie grupy X-Men. Przez dekady stworzono całe mnóstwo postaci mutantów, które można by wykorzystać do zajęcia nie kilku, a kilkunastu produkcji. Problem w tym, że marka X-Menów została już dwukrotnie wyciśnięta jak cytryna przez Foxa i nawet fani MCU mogą mieć opory przed wejściem po raz trzeci do tej samej rzeki. Nie wspominając o tym, że w filmach wytwórni też znalazło się kilka świetnych kreacji, które zostaną w pamięci fanów na długo (m.in. role Hugh Jackmana, Patricka Stewarta i Iana McKellena). Teoretycznie jest szansa przełamać te opory, co pokazał nowy film ze Spider-Manem, ale porównanie tych dwóch marek jest niebezpieczne. Po pierwsze Peter Parker jest pojedynczym bohaterem, a po drugie filmów z jego udziałem mimo wszystko było znacznie mniej niż tych o mutantach.
Nienawidzeni przez świat i traktowani niczym zwierzęta mutanci nigdy nie pasowali też szczególnie do MCU.
Ciekawy argument w tej sprawie podniósł niedawno James McAvoy, czyli filmowy Profesor X. Aktor podkreślił, że w świecie X-Menów ludzi z supermocami istnieją tysiące, a potencjalnie nawet więcej. Czy Avengersi będą się czymkolwiek wyróżniać, jeśli podobnych superherosów będzie więcej? I w jaki sposób wytłumaczyć logicznie fakt, że Iron Man, Vision czy Spider-Man są uwielbiani, a na Cyclopsa i Jean Grey poluje armia? Można jak w przypadku Quicksilvera i Scarlet Witch zrezygnować z całego tła, pozostawiając najważniejsze elementy postaci. Ale czy wciąż mówilibyśmy o X-Menach, gdyby to samo spotkało również Wolverine'a, Storm czy Magneto? Raczej nie.
Marvel stoi przed nie lada dylematem. Cała nadzieja w Kevine Feige'u. Twórca filmowego uniwersum zdołał do tej pory wykorzystywać silne strony komiksów i omijać ich słabości. W tym kontekście ciekawie prezentuje się postać Mysterio, który na trailerze „Spider-Man: Daleko od domu” występuje jako bohater, a nie wróg. Być to będzie rozwiązanie potencjalnych problemów. Czy firma wykorzysta znane postaci i popularne postaci w zupełnie nowych rolach?
- Czytaj także: Pierwsza część tekstu opowiada o głębokim kryzysie, który przeżywają komiksy superbohaterskie.