Miał przełamywać stereotypy, a tylko je pompuje. „40 kontra 20” to bikini reality, które boli widza
„40 kontra 20” to nowe reality show, w którym kilkanaście kobiet walczy o względy dwóch facetów nazywanych „bogami” (rzecz dzieje się na greckiej Krecie). Już takie założenie programu randkowego jest lekko przedpotopowe. Jednak im dalej w las, tym jest jeszcze gorzej, a ponadto wieje nudą na kilometr.
Nowa pozycja w ramówce TVN7 wyróżnia się przede wszystkim (i w sumie tylko) wiekiem uczestników. Do tej pory zawsze werbowano śmiałków w podobnych rocznikach – najczęściej młodsze (99 proc. takich programów) i rzadziej starsze („Sanatorium miłości”) osoby. Tym razem jednak mamy pełen rozstrzał – jedna z kandydatek ma 21 lat, a inna jest po pięćdziesiątce.
To miało sprawić, że w końcu dowiemy się, czy wiek to tylko liczba. I biorąc pod uwagę to, co do tej pory zobaczyłem, to jednak nie. Nie wiem, czy ktoś się wyłożył na rekrutacji, czy formuła po prostu się nie sprawdza, ale jeśli mielibyśmy traktować „40 kontra 20” jako grupę fokusową, to nie mam dobrych informacji. Szczególnie dla starych panien lub ewentualnie wdówek.
Przez 7. odcinków nie wydarzyło się praktycznie nic. Może niepotrzebnie liczyłem na brawurowe/żenujące podrywy i catfighty w stylu „Mody na sukces”.
Jednak pomiędzy bohaterkami i bohaterami programu nie ma żadnej chemii. Kobiety po prostu przyjechały na wakacje i przez pół odcinka widzimy, jak się opalają albo siedzą w grupkach. Te młodsze opowiadają o operacjach piersi i pośladków (jedna skojarzyła drugą właśnie po „zrobionej” pupie), a starsze prowadzą poważne rozmowy o dzieciach i rozwodach. I na razie zbytnio nie chce im się walczyć między sobą o względy panów.
Co robią w tym czasie panowie? 24-letni Bartek, którego ego dociera z Grecji do Polski, bardzo dobrze wczuł się w rolę władcy z Olimpu - chodzi z zadartym nosem i rozkazuje poddanym, by mu robiły jajecznicę lub szyły tunikę. Wiem, że nie powinno się oceniać ludzi z poziomu kanapy, ale opisuję to, co widziałem.
W tym czasie starszy jegomość, 43-letni Robert Kochanek, któremu było potwornie smutno, że żadna z pań go nie rozpoznała, podrywa o połowę młodsze dziewczyny. Kompletnie nie interesują go rówieśniczki. Rozmawia z nimi jakby z przymusu, a kątem oka zerka na młode blondynki.
Zresztą młody Apollo aż się cieszył, kiedy przyszła kolej na wymianę i w trymiga rozkręcił imperkę z dwudziestkami. Pomiędzy starszymi nie potrafił się odnaleźć, choć wyznał, że zawsze bywał ze starszymi kobietami. Te z kolei też wydają się nim być bardziej zainteresowane niż drugim amantem.
Najbardziej ironiczne jest to, że właśnie te dojrzałe kobiety wydają się bardziej intrygujące, mają więcej do powiedzenia, są bardziej otwarte oraz różnorodne pod względem charakteru. Pomimo tego obaj panowie od razu rzucili się na młodsze kokietki. Potwierdzili tym samym wszystkie stereotypy. Podboje idą im jednak jak po grudzie.
Dlatego właśnie uważam, że uczestnicy zostali źle dobrani. Przez to nie ma zbyt wielu zwrotów akcji, socjologicznych niespodzianek, a kiełkujące namiętności były z góry do przewidzenia (na zasadzie: starsi wolą młodych, a młodzi wolą... młodych). Panowie mają podobne gusta i mniemanie o sobie, a panie w większości reprezentują podobny typ kobiety i niezbyt im się uśmiecha podążać za „misją” show.
Już po pierwszym odcinku było wiadomo „40 kontra 20”, że domysły o seksizm i przedmiotowe traktowanie kobiet, wcale nie są przesadne.
Co prawda dwójka samców alfa wymyśla różne proste konkurencje jak dojenie kozy lub kalambury (choć to też jest takie naciągane, bo przecież ktoś, czyt. produkcja, podrzuca im akcesoria). Nie robią tego po to, by uwieść wybranki, ale głównie po to, by wyselekcjonować te najciekawsze. Po prostu oceniają ich kreatywność i zaradność. I nawet jeśli obydwoje będą o siebie zabiegać, to w ostatecznym rozrachunku faceci są górą – to oni będą przebierać i oznajmiać, które uczestniczki opuszczą wyspę.
I dopiero w 7. odcinku wreszcie coś zaczęło się dziać, a mianowicie - dwie panie wróciły do swoich domów. Zostało to poprzedzone dość przykrymi nominacjami, po których zapłakane musiały udowodnić w jakiś sposób to, że chcą nadal pozostać. W programie, który zamiast pokazywać szlachetne wzorce lub odkrywać przed nami niesztampowe rodzaje relacji, utwierdza narzucane od zamierzchłych czasów schematy damsko-męskie.
Przecież jeśli mielibyśmy prawdziwą zamianę ról, to właśnie kobiety powinny zdobywać i ostatecznie zdecydować, z kim chcą być. Tymczasem nie mają zbyt dużego wyboru. W sumie nie mają żadnego. Niezbyt krzepiący wniosek na koniec. Szczególnie wtedy, gdy Bartek i Robert już i tak mają na oku (i to mocno) dwie młode dziewczyny, niezbyt się z tym kryją, więc staranie się w tym momencie o ich atencję jest trochę uwłaczające.
Więcej w tym programie guilty niż pleasure. Tak, myliłem się po obejrzeniu pierwszego odcinka, bo nie spodziewałem się, że będzie aż tak pełne klisz. Cóż, sam nie daję jeszcze za wygraną, bo powoli się rozkręca i jestem ciekawy, w którym kierunku strzałka żenadometru powędruje.
* zdjęcie główne: materiały prasowe / TVN