REKLAMA

„Ad Astra” to wielkie kino science-fiction. Niestety, nie wnosi wiele nowego do tego gatunku

Brad Pitt wyrusza na skraj naszego Układu Słonecznego, by odnaleźć swojego zaginionego przed laty w kosmosie ojca oraz uratować ludzkość. „Ad Astra” umiejętnie łączy ze sobą wielkie, egzystencjalne widowisko z intymnym dramatem.

ad astra recenzja filmu
REKLAMA
REKLAMA

Akcja „Ad Astra” rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Ludzkość skolonizowała, przynajmniej częściowo, Marsa oraz Księżyc. Podróże międzyplanetarne nie są już odległym marzeniem, tylko rzeczywistością. Niestety wraz z ludźmi na inne planety przeniosły się także ziemskie konflikty i walka o surowce.

Bohaterem „Ad Astra” jest Roy McBride (Brad Pitt), kosmonauta, który zdaje się być najlepszy w swoim fachu. Tym bardziej, że jest potomkiem legendarnego Clifforda McBride’a (Tommy Lee Jones), który to dekady wcześniej wyruszył w okolice Saturna by znaleźć ślady obcej inteligencji. Niestety po kilku latach kontakt z Cliffordem się urwał i wszyscy uznali, że zginął, a jego misja się nie udała.

Po latach, dojrzały już syn Clifforda, Roy, otrzymuje tajną misję.

Agencja kosmiczna odebrała sygnał z okolic Saturna i wszystko wskazuje na to, że jego ojciec może nadal żyć. Co więcej, z Saturna właśnie zmierza w stronę Ziemi, rozciągająca się powoli po całym Układzie Słonecznym burza elektromagnetyczna, która zagraża życiu w kosmosie. Roy nie ma wyjścia – musi wyruszyć i odnaleźć ojca oraz uratować ludzkość.

Jak widać, fabuła filmu „Ad Astra” to mieszanka znanych w obrębie gatunku science-fiction motywów.

Jeśli czytaliście w życiu choć parę książek, komiksów, widzieliście kilka filmów bądź seriali o kosmosie (fabularnych i dokumentalnych), to film w reżyserii Jamesa Graya stanowić będzie raczej miksturę zagadnień, z którymi mieliśmy już do czynienia.

Nie jest to wielki zarzut oczywiście, scenariusz oraz reżyseria na tyle sprawnie snują przed nami tę opowieść, że mimo wtórności wątków ogląda się to naprawdę bardzo dobrze. Jeśli jednak spodziewacie się filmu, który wniósłby jakiś powiew świeżości do gatunku, był pod jakimś względem wyjątkowy, przełomowy to nie ten adres. „Ad Astra” to na dobrą sprawę mieszanka „Interstellar”, „Pierwszego człowieka” z domieszką „Marsjanina”, „Grawitacji” i lekką posypką z „Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka.

ad astra brad pitt film

Osobiście nie jestem zbyt wielkim fanem twórczości Jamesa Graya, który w Stanach Zjednoczonych, nie wiedzieć czemu, uchodzi za współczesnego geniusza.

Przyznam, że kompletnie tego nie rozumiem. Jeszcze żaden jego film, który przyszło mi obejrzeć, nie był na tyle wybitny, by jakkolwiek zapadł mi w pamięć. Podobnie nie rozumiem tego, że pomimo iż jego filmy prawie zawsze są sporymi klapami finansowymi, to nie ma on problemu ze zdobyciem funduszy (oraz hollywoodzkich pierwszoligowych aktorów) na swoje kolejne projekty. Są twórcy, którzy pomimo sukcesów nie zawsze mają łatwo, kiedy przychodzi do nakręcenia kolejnego filmu, a Gray bez problemu dostaje miliony dolarów, choć większość jego filmografii to finansowe porażki. Krytycy w Stanach go uwielbiają, ale od kiedy ten fakt pomaga finansować filmy?

W każdym razie „Ad Astra” to z pewnością jedno z jego lepszych dokonań, choć, w żadnym razie nie jest to wybitne kino. Już sam fakt wtórności sprawia, że daleko mu od wielkości. Ale problemów jest więcej.

Film Graya z jednej strony ma nieźle skrojony skrypt, kolejne akty rozwijają się wedle wszelkich formalnych prawideł, ale z drugiej, gdzieś tak w połowie napięcie zaczyna siadać, do tego kilka mniejszych wątków, m.in. atak „piratów” na Księżycu czy „dzikich małp” na statku kosmicznym wzywającym SOS, wydają się być zapchajdziurami wrzuconymi do filmu tylko po to, by akcja jakoś poszła do przodu.

ad astra brad pitt film 2019

Te wątki poboczne wydawały mi się kompletnie odstające od reszty filmu, trochę tak jakby Gray postanowił je umieścić po to, by trochę rozruszać widza i nie zanudzać go tylko i wyłącznie filozoficznymi przemyśleniami bohatera oraz pięknymi obrazkami z kosmosu.

Cała kosmiczna (i filmowa) droga postaci Brada Pitta, też na pierwszy rzut oka wydaje się dobrze rozpisana, ale im dłużej przychodzi się nam jej przyglądać, tym więcej niedoróbek z niej wychodzi.

Gray pokazał podróż głównego bohatera „Ad Astra” jako jego osobistą odyseję w celu nie tylko ponownego spotkania się z nieobecnym ojcem i odbudowania z nim więzi, ale też jest to wyprawa w głąb siebie. McBride stawia pytania dotyczące swojej własnej egzystencji, zaczyna uświadamiać sobie swoje błędy życiowe – podróż w głąb nieznanej przestrzeni kosmicznej staje się dla niego przyczynkiem do zgłębienia samego siebie. Widzieliśmy to już co najmniej kilka razy w innych podobnych filmach. Gray nie mówi nam nic nowego, posuwa się jedynie na powierzchni.

ad astra brad pitt

W trakcie filmu McBride przechodzi klasyczną przemianę – to też wydaje się być rozpisane na sztywno, nie ma się poczucia, że to ograniczy rozwój bohatera, tylko formalny wymóg wynikający ze szkoły scenopisarstwa.

Z początku McBride jest mistrzem opanowania, nawet w ekstremalnie niebezpiecznych sytuacjach jest w stanie zachować zimną krew. Tymczasem gdzieś tak w połowie filmu nagle coś w nim pęka i emocje zaczynają dochodzić do głosu. Może trochę się czepiam, ale zostało to dość leniwie rozpisane, naiwnie poprowadzone, i też wydawało się po prostu odhaczeniem punktu na liście „to musi być zrobione”.

Narzekam na film Graya, bo się nim trochę rozczarowałem. Ale to nie jest oczywiście totalnie złe kino.

"Ad Astra” pozwala się nam zatrzymać na chwilę. Majestatyczny i pompatyczny ton tego filmu udanie idzie w parze z intymnością, która jest w stanie skłonić widza do refleksji.

Przez cały seans towarzyszy nam dość niepokojąca, mroczna atmosfera smutku i żalu. To poważne kino stawiające najważniejsze i największe pytania.

Warstwa wizualna jest wspaniała, zarówno zdjęcia jak i efekty specjalne, choć jeśli widzieliście „Grawitację” czy „Interstellar” nie zobaczycie tu nic lepszego. Brad Pitt jest znakomity, to jedna z jego bardziej poważnych i osobistych ról, zresztą cały film jest na jego barkach (reszta obsady gra właściwie epizody), a on dźwiga go w wielkim stylu.

REKLAMA

Trudno zaprzeczyć, że „Ad Astra” to dobre kino, rzetelnie wykonana robota, ale też właściwie cały seans minął mi na myśleniu, że można było powiedzieć więcej, inaczej, lepiej, tym bardziej, że zagadnienia, które porusza Gray nie są w żadnym wypadku nowatorskie. Gdyby ten film pojawił się 10 lat wcześniej miałby szansę zrobić większe wrażenie.

Tym niemniej, dobre, poważne science-fiction to nadal rzadkość na dużym ekranie, więc w żadnym wypadku nie zamierzam odradzać nikomu seansu. Mnie osobiście filmy o wyprawach w kosmos chyba nigdy się nie znudzą. Pozwalają one spojrzeć na nasze życie i problemy z zupełnie innej perspektywy. Choćby tylko dlatego, mając na uwadze niedoskonałości filmu „Ad Astra”, warto dać mu szansę i zobaczyć go w kinie. Najlepiej w IMAX-ie, jeśli będziecie mieć taką okazję.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA