Najnowsza płyta Agnieszki Chylińskiej ukazała się nagle i niespodziewanie, ale jest to raczej niemiła niespodzianka.
Z pewnością należę do większości słuchaczy, którzy preferowali zdecydowanie bardziej rockowe szaty Chylińskiej. Jej ostry, mocny głos wprost idealnie nadaje się do równie mocnego repertuaru. Ja rozumiem, że wizja komercyjnego sukcesu nie jest łatwa do tego by się jej oprzeć, ale mimo wszystko, wokal Agnieszki jest ostatnim, który nadaje się do szeroko rozumianej muzyki klubowej.
No, ale dobrze, jej życie, jej kariera i jej głos – niech robi z tym co chce. Szkoda tylko, że potencjał ten marnuje w tak dotkliwy sposób.
"Forever Child" to podręcznikowy przykład na to, co jest nie tak z polską muzyką rozrywkową.
Oczywiście na pierwszy plan wychodzi ślepe zapatrzenie na „zachodnie trendy”. Tym co uderza od jej pierwszych taktów, to nadmiernie rozbuchana produkcja (za wielką wodą mówią na to "overproduced"). Brzmi to wszystko tak, jakby za konsoletą usiadł gość, który dopiero stawia swoje pierwsze kroki w branży jako producent i nie mógł się powstrzymać od wykorzystania tych wszystkich muzycznych zabawek jakie dostał do dyspozycji.
Pierwsze trzy utwory to istna katorga. Przeładowane motywami dubstepowymi i kiepskim dance’em.
Ubrane jest to wszystko w tandetne melodie i słabe teksty o trudnych związkach i rozczarowaniach miłosnych. Nie dość, że jest to wtórne, to jeszcze ocieka banałem. Chylińska brzmi tutaj jakby na siłę starała się odmłodzić. Taki kawałek jak Rozpal nadawałby się do repertuaru jakieś 19-latki, a nie 40-letniej wokalistki, matki, kobiety, która wywodzi się z ciężkiego rocka i pół życia spędziła w branży muzycznej i telewizyjnej. Poza tym, jednak taka Rihanna czy Taylor Swift potrafią (no, w sumie nie tyle one, co ich producenci) bardziej wyważyć całość, nie zalewać słuchacza nadmiarem dźwięków, które wpadają jednym uchem i wypadają drugim.
Później jest już trochę lepiej, w singlowym Królowa łez elektronika łączy się z rockowym sznytem; jest całkiem fajna solówka, znośne zwrotki, ale już refren ocieka banałem i słabą melodią. Ten kawałek ma być jak rozumiem ukłonem w stronę rockowych fanów, szkoda tylko, że skomponowany jest na pół gwizdka.
Jeśli już, to bardziej spodobał mi się klubowo-elektroniczny Mona Liza Moich Snów z fajnym rytmem, popwym feelingiem i całkiem niezłym tekstem.
To spokojnie mógłby być pierwszy singiel "Forever Child". Zostaw też jest dobry. Ma nieptorzebne wstawki elektroniczne i dubstepowe (czy naprawdę znakiem nowoczesności musi być wrzucanie wszędzie dubpstepu, który skończył się już przynajmniej ze trzy lata temu?), ale ma świetny tekst (chcesz za mnie oddych i toczyć moją krew), mocne riffy i trash metalowy ciężar wraz z krzyczanymi wokalami Chylińskiej (takie kawałki jak wół dowodzą, że ona stworzona jest do tej stylistyki).
Fajerwerk to chyba zbyt ewidentny dowód na to, że Agnieszce marzy się kariera Katy Perry czy Taylor Swift. I nie jest to w żadnym razie pochwała.
Jako całość, "Forever Child" to pomieszanie z poplątaniem. Jedni powiedzą, że „eklektyzm”, że Chylińska sięga po różne brzmienia i świadczy to o jej szerokich horyzontach muzycznych, ja jednak uważam, że paradoksalnie świadczy to raczej o jej niedojrzałości muzycznej i o tym, że nie ma w tym wszystkim swojego własnego głosu. Za bardzo ogląda się na muzyczne mody, za bardzo stara się nagrać przebój – dziwi to tym bardziej, że w branży muzycznej jest nie od dziś, jest już dojrzałą kobietą i nie musi zapatrywać się na młodsze koleżanki i kolegów. Myślałem też, że jest na tyle świadomą artystką, że będzie potrafiła okiełznać jakoś skorego do przesady producenta. I że nagra mniej chaotyczną i bardziej spójną płytę, a nie zbieraninę trochę przypadkowych klubowych „hiciorów”. Jednak nie. Prawa podażu i popytu jednak potrafią skutecznie przekonywać.
Na plus dodam, że poza koszmarnymi pierwszymi trzema kawałkami, resztę płyty słucha się nawet bezboleśnie, jest krótka (niecałe 40 minut) i pewnie zagości na klubowych parkietach. W sumie to dziwię się, że nie miała swojej premiery latem, bo to ewidetnie letnia płyta.