Na platformie Amazon Prime możemy już oglądać serial "Amerykańscy bogowie". Pierwszy odcinek zapowiada twórcze podejście filmowców do fabuły książki Neila Gaimana.
OCENA
"Amerykańscy bogowie" zadebiutowali właśnie na Amazon Prime. Trzeba przyznać, że pierwszy odcinek serii zwiastuje mroczną i przede wszystkim wciągającą opowieść o walce starych bogów z nowymi. Znane powiedzenie mówi, że obraz jest warty więcej niż tysiąc słów, ale w odniesieniu do telewizyjnej adaptacji książki, pytanie o wartość ma wyjątkowe znaczenie.
Czy film różni się znacznie od powieściowego pierwowzoru?
Sygnałem, że serial nie będzie tylko prostym odtworzeniem fabuły i chronologii zawartej na kartach książki jest już pierwsza scena. Na samym początku nie spotkamy zatem Cienia czekającego na wyjście z więzienia po trzyletnim wyroku, ale cofniemy się do IX wieku. Swoistym prologiem jest obraz, który Gaiman zawarł dopiero w trzecim rozdziale powieści. To historia o przybyciu wikingów do Ameryki Północnej. Ekspedycja ta nie zakończyła się, co prawda sukcesem, lecz była zarzewiem obecności starych, potężnych bogów na tej ziemi. Można powiedzieć, że to wikingowie sprowadzili tu Odyna, Thora i Lokiego.
Umieszczenie tej sceny na początku to bardzo udany zabieg. Widz nie znający literackiego pierwowzoru, od razu zostaje wrzucony na głęboką wodę, podczas gdy czytelnik był wprowadzany w świat mitu przez dobre kilkadziesiąt stron (jeżeli nie dłużej).
Są też minusy. Obraz rządzi się innymi prawami niż powieść. Gdy zatem Gaiman żmudnie buduje atmosferę niepokoju i napięcia, filmowcy starają się oddać ją w jednej, prostej, wręcz trywialnej przebitce pokazującej zbierające się chmury. Motyw to zbyt prostacki i zubażający starania pisarza.
Czytelnicy zwrócą uwagę, że Cień, główny bohater "Amerykańskich bogów", to postać inna niż jego literacki starszy brat. Strażnik próbujący go sprowokować na kartach książki, mówi z przekąsem: "jesteś za cichy i za grzeczny". Serialowy Cień to zamknięty w sobie twardziel, który - pisząc kolokwialnie - nie daje sobie dmuchać w kaszę. Brak mu subtelności, tak dobrze pokazanej przez pisarza.
Różnic jest zresztą znacznie więcej. Niektóre poprawiają pierwotną fabułę, inne działają na jej niekorzyść. Zdecydowanie dodają dramatyzmu sceny na cmentarzu, gdy Cień poznaje okoliczności śmierci swojej żony i najlepszego przyjaciela. Zupełnie nie przekonuje za to wątek, w którym pojawia się Bilquis. Nie wiedzieć czemu, stara bogini, znana w ciągu wieków jako Królowa Saby lub Szeba, to w serialu kobieta szukająca partnera przez serwisy randkowe. Gaiman przedstawił ją jako prostytutkę. Lepiej oddawało to charakter postaci.
"Amerykańscy bogowie": ożywają pradawne mity.
Powieść "Amerykańscy bogowie" to niezwykle udana próba umieszczenia mitycznego świata we współczesnych realiach. Neilowi Gaimanowi udała się w książce rzecz wyjątkowa: wtłoczył starych, archaicznych, czasem wręcz groteskowych bogów w rzeczywistość, w której nie ma dla nich miejsca. Zrobił to z rozmysłem i stawiając ich w kontrze do nowoczesności uosabianej przez nowych bogów czy raczej bożków, idoli. Pisarz ożywił pradawne mity.
Wiele wskazuje na to, że twórcom serialu uda się z sukcesem przenieść na ekran ten kluczowy zamysł Gaimana. Obraz kręcony kamerą musi być inny, niż kształtowany przez słowa. Ten rysowany na ekranie telewizyjnym jest barwny, nasycony, kontrastowy, komiksowy, czasem "tarantinowski". Świetnie oddaje charakter i funkcję mitów. Czekam zatem z niecierpliwością na kolejne odcinki "Amerykańskich bogów".