REKLAMA

Tron: Ares to taki film, że chce się nim przecierać oczy. Oceniam nowe sci-fi

Najnowsza odsłona kultowej serii science fiction to co prawda film słaby, ale widowisko - wspaniałe. "Tron: Ares" nie próbuje markować głębi, dzięki czemu na najbardziej podstawowym rozrywkowym poziomie bezbłędnie osiąga swoje cele. Bez popcornu nie podchodźcie.

tron ares sci fi co obejrzeć recenzja
REKLAMA

"Tron: Ares" to jeden z tych filmów, przy których dyskusja o fabule nie ma najmniejszego sensu. Ona tam jakaś jest, ale na poziomie promptów do ChataGPT. Mamy dobrą korporację i złą korporację. Obie dysponują tą samą futurystyczną technologią, pozwalającą sprowadzać z sieci do świata rzeczywistego, co tylko sobie wymyślą. Dobra chce za jej pomocą generować żywność i pomagać ludziom, a zła stawia na sprzęt wojskowy i pomnażanie zysków. I właśnie ta druga tworzy superżołnierza. Może on jednak przebywać w naszym świecie jedynie pół godziny. Pazerny prezes wysyła go więc na misję, aby zdobył kod trwałości. Ale w międzyczasie tytułowego Aresa rusza sumienie, bo prawie poczuł deszcz na skórze i osoba z przeciwnej strony barykady okazała mu odrobinę empatii. Ot, tyle. Reszta to zabawa.

Jak na opowieść o człowieczeństwie - jego istotą okazuje się brak racjonalnego wytłumaczenia, czemu lubi się Depeche Mode - jest to zbyt powierzchowne. Jak na opowieść o zagrożeniach i nadziejach związanych ze sztuczną inteligencją okazuje się natomiast zbyt naiwne. W "Tronie: Aresie" nie ma żadnych niuansów. Wszystko to, co nadawało pierwszemu "Tronowi" głębi - konflikty na liniach ludzkość vs. technologia, systemy totalitarne vs. wolność wyboru, posłuszeństwo vs. bunt - wciąż są w "Aresie" obecne, tylko totalnie spłycone. Bo film idzie dalej tropem "Trona: Dziedzictwa", który wykorzystuje poważne tematy, jako pretekst do ekranowej rozróby. Z tym że już nie szuka w nich emocjonalnej głębi, serwując nam szereg nudnych cutscenek. Zmienia się przez to w efekt specjalny.

REKLAMA

Tron: Ares - recenzja nowego filmu sci-fi

Zamiast fabuły "Tron: Ares" ma obraz, ma dźwięk. I to mu w zupełności wystarcza, bo widzi siebie jako bezkompromisowe widowisko. To spektakl atrakcji, pomiędzy które wciśnięto jakieś pitolenie, niby o czymś, ale w rzeczywistości o niczym. Nie ma go dużo, bo zawsze musi je przerwać ktoś na światłocyklu - motocyklu, zostawiającym za sobą takie smugi, że nawet radiowóz potrafią przeciąć na pół. I tym razem bohaterowie nie malują już nimi tylko linii prostych, co jakiś czas przecinających się, tylko ciągnące się w nieskończoność serpentyny i spirale. Niby to po prostu intensywnie czerwone paski, ale gdy się mnożą i plątają, wyglądają oszałamiająco.

"Tron: Ares" to istny spektakl świateł. Stojący za kamerą Joachim Ronning nie kombinuje, nie wymyśla i nie przeciąża speców od efektów specjalnych. Stawia na proste rozwiązania, grając intensywnymi barwami. Czerń miesza się z czerwienią, czasem bielą bądź błękitem. Przez rodzące się w ten sposób kontrasty film cały czas się błyszczy i migocze od neonowych barw. Zabieg co prawda przede wszystkim efekciarski, ale przy tym całkiem efektywny. Robi się hipnotyzująco, gdy kolory tańczą na ekranie. Bez względu na to, czy dzieje się to w świecie rzeczywistym, czy wirtualnym, produkcja zachowuje swój futurystyczny styl osiągnięty tak naprawdę minimalnym kosztem środków.

"Tron: Ares" to błyskotka, która w żaden sposób nie próbuje ukrywać swej prawdziwej natury. Nawet kiedy Ronning składa hołd pierwszej części serii (nie bójcie się, nie są ze sobą na tyle - a wręcz jakkolwiek - powiązane, żebyście bez oglądania czy przypomnienia sobie "Tronu" pogubili się w fabule) i przenosi nas do ejtisowej wizji sieci, jej estetykę ozdabia i unowocześnia, żeby nie była zwykłym nośnikiem nostalgii. Ma zachwycać retrofuturystyczną estetyką, podczas gdy na ekranie nic się nie dzieje. Choć oczywiście przejazd głównego bohatera na oldschoolowym światłocyklu staje się przy okazji zgrabnym żartem z szybkości, z jaką rozwija się technologia.

Pomimo tej lekkości film potrafi nieźle przytłoczyć. To nie "Diuna", żeby reżyser z artystyczną precyzją wydłużał kolejne sceny, tylko dynamiczny blockbuster z chamskim slow motion, które pozwala nam się zachwycić daną atrakcją. A jednak ogląda się to tylko z nieco mniejszym ciężarem. Nadaje go ścieżka dźwiękowa Nine Inch Nails. I nieważne, że strona wizualna jest powalająca. To właśnie soundtrack trzyma całą opowieść w ryzach i nadaje jej charaktery. Dzięki niemu przechodzi się przez produkcję jak w transie - bez niego wszystko się rozpada, a z nim nic nie może "Trona: Aresa" zatrzymać.

I to dosłownie. Nawet Jared Leto w głównej roli nie odbiera ani ułamka frajdy płynącej z oglądania filmu. Gra sztuczną inteligencję, co pozwala mu powstrzymać zwyczajową nadekspresyjność. Jakby audiowizualny monumentalizm tej produkcji stłamsił jego ego, co samo w sobie jest osiągnięciem, dla którego warto "Tron: Ares" zobaczyć. Zróbcie sobie tę przysługę i nie czekajcie, aż trafi na Disney+. Obejrzenie tej produkcji największy ma sens tylko, jeśli wybierzecie format IMAX 3D. Wtedy w pełni jej doświadczycie i ją docenicie. Popcorn sam wskakuje do ust.

"Tron: Ares" już w kinach.

Więcej o science fiction poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA

Tytuł filmu: Tron: Ares
Rok produkcji: 2025
Czas trwania: 119 minut
Reżyser: Joachim Ronning
Aktorzy: Jared Leto, Greta Lee, Jeff Bridges
Nasza ocena: 6/10
Ocena IMDB: 6,5/10

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-10-10T10:52:34+02:00
Aktualizacja: 2025-10-09T18:11:36+02:00
Aktualizacja: 2025-10-09T16:40:29+02:00
Aktualizacja: 2025-10-09T12:39:45+02:00
Aktualizacja: 2025-10-09T07:14:43+02:00
Aktualizacja: 2025-10-08T15:37:23+02:00
Aktualizacja: 2025-10-08T11:38:10+02:00
Aktualizacja: 2025-10-08T09:16:17+02:00
Aktualizacja: 2025-10-08T07:51:09+02:00
Aktualizacja: 2025-10-07T17:40:33+02:00
Aktualizacja: 2025-10-07T17:01:00+02:00
Aktualizacja: 2025-10-07T11:20:51+02:00
Aktualizacja: 2025-10-06T19:44:13+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA