REKLAMA

Przy filmie "Anatomia upadku" palma to odbije widzom. Z nudów

"Filmowe wydarzenie roku" - dumnie głosi plakat promujący "Anatomię upadku". Tezę dystrybutora zdają się potwierdzać kolejne nagrody i nominacje, jakie produkcja zbiera od czasu swojego wielkiego triumfu na festiwalu w Cannes. Stojącej za kamerą Justine Triet udało się więc oczarować zblazowanych krytyków. Z widzami nie pójdzie jej jednak tak łatwo.

anatomia upadku recenzja
REKLAMA

Początkowo Justine Triet wydaje się, czuła na niuanse. Potrafi wyciągać subtelne dwuznaczności nawet z remiksu P.I.M.P. 50 Centa, którym Samuel zagłusza wywiad przeprowadzany z jego żoną. Sandra sprawia zresztą wrażenie bardziej zainteresowanej samą studentką piszącą pracę o jej książkach niż odpowiadaniem na zadawane przez nią pytania. Robi jednak dobrą minę do złej gry. Próbuje męża tłumaczyć jego nawykami, ale podgłaśnianie kawałka szybko zmienia się z nieintencjonalnego przeszkadzania w czystą małżeńską złośliwość. Rozmowę trzeba przerwać. Żeby uniknąć konfrontacji z mężem główna bohaterka, jak sama będzie potem przekonywać, kładzie się spać z zatyczkami w uszach. Syn wychodzi na spacer z psem, a gdy wraca, znajduje martwego ojca.

Punktem wyjścia "Anatomii upadku" jest zagadka rodem z "Columbo". Nietrudno nawet sobie wyobrazić, jak tytułowy porucznik ogląda ciało martwego mężczyzny, rozmawia z jego żoną i synem, dedukuje coś z dziwnie cieknącego kranu i już wie, czy facet sam wypadł z okna, czy ktoś mu pomógł. Cyk, 70 minut i sprawa rozwiązana. Zamiast telewizyjnych kryminałów, Triet wymienia jednak wśród swoich inspiracji przede wszystkim dramaty sądowe - "Anatomia morderstwa" i "Prawda". Zazwyczaj jestem łasy na odniesienia tak do Otto Premingera, jak i Henriego-Georges'a Clouzota, ale w tym wypadku muszę podziękować. Są to bowiem puste kalorie. Zamiast w jakikolwiek sposób dawać wyraz artystycznym ambicjom, przenosi je do sfery pretensji. Szybko tracą urok subtelnych zapożyczeń, bo podpadają raczej pod próbę kradzieży tożsamości. I to nieudolną.

REKLAMA

Anatomia upadku - recenzja filmu

Zagadka kryminalna Triet tak naprawdę nie interesuje. Woli bowiem rozwodzić się nad ludzką naturą, pokazywać rozpad relacji międzyludzkich i obnażać mechanizmy społecznej oceny jednostki. Prawda? Nie ma tu takiej. Jeszcze przed pierwszą rozprawą, obrońca mówi głównej bohaterce, że to czy męża zabiła, w ogóle się nie liczy. Proces zmienia się w teatrzyk, grę na najniższych instynktach tłumów. Prokurator bezlitośnie pierze brudy Sandry na sali sądowej. Tu szuka autobiograficznych wątków w jej powieściach, tam wypomina seksualną rozwiązłość, jeszcze gdzie indziej po swojemu interpretuje nagraną rozmowę z mężem. Jakby nie próbował nawet udowodnić jej winy, tylko pokazać w najgorszym świetle. Oskarża ją o wyłamywanie się z tradycyjnych ról płciowych, zaniedbywanie małżeńskich i rodzicielskich obowiązków, a nawet egoizm i artystyczne spełnienie kosztem partnera. Rozstrzał tematyczny staje się przez to imponujący, ale reżyserka podejmuje kolejne kwestie z werwą maturzystów. Chce tylko trafić w klucz do serc zadzierających nosa krytyków.

Triet nie ma nam za wiele do powiedzenia, więc sięga po najstarszy trik z podręcznika dla samozwańczych artystów: nie wiesz, co mówić, mów niewyraźnie. Opiera tym samym swoją opowieść na ambiwalencji. Nie ocenia bohaterów, pozwala im się wypowiadać, przedstawiać swoje wersje wydarzeń. Wyciąganie wniosków pozostawia jednak widzom. Ona jest tylko od zadawania pytań, nastręczania kolejnych wątpliwości. Potrafi przedstawić Sandrę jako ofiarę dziennikarskiej nagonki, aby zaraz podważyć jej wiarygodność. Raz pokazuje ją jako godną podziwu kobietę sukcesu, innym razem jako cwaną manipulantkę. Całkiem sprawnie żongluje naszymi sympatiami i antypatiami. Bawi się w ten sposób oczekiwaniami i przyzwyczajeniami publiczności, ale jak na 2,5 godzinny film, "Anatomia upadku" ma za mało treści, aby utrzymać czyjąś uwagę. Jakbyście wybierali się do kina zmęczeni, to połowie drugiego aktu można się spokojnie zdrzemnąć tak na pół godzinki, nie ryzykując późniejszego zagubienia w przedstawianej historii.

REKLAMA

Podoba mi się co prawda sposób, w jaki Triet prowadzi swoją opowieść. Kamera Simona Beaufilsa jest tu zawsze blisko twarzy postaci, jakby szukała fałszu w ich wypowiedziach i zachowaniach. Nadaje to "Anatomii upadku" rysów intymnej psychodramy, której emocjonalną temperaturę podnosi przede wszystkim wcielająca się w główną rolę Sandry Huller. Aktorka pewnie wyciąga na wierzch wszystkie niuanse psychologiczne swojej bohaterki. Po mistrzowsku sugeruje jej wyrachowanie, jednocześnie obnażając kolejne słabe punkty. To kreacja wybitna, warta wszelkich nagród. Szkoda jej jednak akurat na ten film. Produkcja próbuje być bowiem precyzyjna, ale udaje tylko koronkową robotę. Zbędnymi ujęciami i napuszonymi zabiegami formalnymi reżyserka zarzyna tu dramaturgię, pozwalając jej powoli wykrwawiać się na naszych oczach.

Sandra Huller w zeszłym roku zagrała też w o wiele lepszym filmie, o którym poczytasz na Spider's Web: 2024 jeszcze się nie rozpoczął, a ja już widziałem najlepszy film roku. Nie przegapcie go

Być może moje oczekiwania względem "Anatomii upadku" wyśrubował deszcz nagród ze Złotą Palmą w Cannes na czele. Obejrzałem jednak film co najwyżej w porządku, niezasługujący na te wszystkie ochy i achy. Jest bowiem nadęty, przeintelektualizowany i - co najgorsze - snuje się w nieskończoność. Przecież tandetne transfokacje mają tu wprowadzać nieco humoru, zapewniać chwile rozluźnienia i rozładowywać napięcie. Triet zapomniała je jednak najpierw zbudować. Mizdrzy się więc do nas, jednocześnie coraz głębiej wpychając sobie kij w tyłek.

Premiera "Anatomii upadku" 23 lutego w kinach. Do tego czasu film można zobaczyć na pokazach przedpremierowych.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA