REKLAMA

"Archiwum 81" potwierdza, ile Lovecraft znaczy dla horroru. Dlaczego więc jego adaptacje kończą się katastrofą?

H.P. Lovecraft w 2022 roku trzyma światowy horror w garści jeszcze mocniej niż miało to miejsce, gdy pisał swoje opowieści o kosmicznej grozie. Nowy serial "Archiwum 81" potwierdza, że bez pisarza z Providence współczesne horrory byłyby w wielkich opałach. W tym kontekście rodzi się jednak pytanie: czemu w takim razie bezpośrednie adaptacje takich dzieł jak "Zew Cthulhu" czy "W górach szaleństwa" ciągle nie wychodzą?

archiwum 81 horror hp lovecraft adaptacje
REKLAMA

Nowy horror Netfliksa "Archiwum 81" pomimo dosyć mieszanych recenzji od ponad tygodnia święci triumfy na platformie. Na temat produkcji najwięcej mówi się w kontekście techniki found footage, ale to wcale nie najlepszy trop do jej analizy. W rzeczywistości amerykański horror ma znacznie więcej wspólnego z tytułami takimi jak "Alan Wake" czy "Z Archiwum X" oraz klasycznymi opowieściami grozy spod znaku Edgara Allana Poe i H.P. Lovecrafta.

Niektóre podobieństwa są tu wręcz uderzające. Tajemnicza sekta parająca się czarną magią i tajemniczymi grymuarami, potężny bóg-demon próbujący przedostać się do naszego świata, a także bohaterowie pozostawiający za sobą zapiski świadczące o odkrywanej krok po kroku tajemnicy. Wszystkie te elementy aż krzyczą Lovecraftem. Widzimy je po wielokroć w jego najsłynniejszych opowiadaniach takich jak "W górach szaleństwa", "Przypadek Charlesa Dextera Warda", "Zew Cthulhu", "Widmo nad Innsmouth", "Szczury w murach" czy "Szepczący w ciemności". H.P. Lovecraft uwielbiał podobne motywy, bo dobrze łączyły się z jego zamknięciem na obcych i przepełnioną nieufnością wizją świata. A dzisiaj przecież mamy do otoczenia najmniej zaufania od wielu, wielu lat.

REKLAMA

Współczesne horrory kochają i na potęgę kopiują od H.P. Lovecrafta.

Postęp technologiczny wyjaśniał kolejne tajemnice rzeczywistości na Ziemi i w kosmosie, ale jego zbawienna moc do pewnego stopnia się wyczerpała. Właściwie każdego dnia można odnieść wrażenie, że ten świat jest nam nieprzyjazny i niezrozumiały, a atak może przyjść z każdej strony. Czy to w postaci nowego wirusa, zaglądającej nam pod pierzynę władzy czy chciwych korporacji próbujących potajemnie zmonopolizować naszą codzienność. Lovecraftowskie poczucie zagubienia pojedynczego człowieka wobec odległych mu sił trafia do współczesnych czytelników, widzów czy graczy lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.

archiwum 81 horror class="wp-image-1880692"
Foto: Zgroza w Dunwich/Wydawnictwo Vesper

To niejedyny powód popularności tego typu opowieści. W dzisiejszych czasach potencjał "zwyczajnych" potworów znacząco osłabł. Kto dzisiaj na poważnie boi się duchów, zombie czy innych wilkołaków i demonów? W wyjątkowo udanych przypadkach klasyczne monstra nadal potrafią zaciekawić, może nawet budzić pewien lęk, ale ich wizualny potencjał się zdewaluował. Horror Lovecrafta ucieka od podobnych problemów, bo jego bohaterowie mierzą się z czymś niewypowiedzianym. Tak strasznym, że nie da się tego właściwie opisać w słowach. A przecież im więcej wiemy o tym świecie, tym mocniej przerażają nas rzeczy wymykające się pojmowaniu.

H.P. Lovecraft w niezwykle interesujący sposób pokazuje też korumpującą moc zła. Potężne kosmiczne bóstwa są w jego prozie niemal zawsze obecne gdzieś na marginesie. Wywierają wpływ na świat, ale czekają gdzieś poza granicą rzeczywistości. Na Ziemi ich rozkazy wypełniają fanatyczni słudzy, domorośli czarnoksiężnicy i pożądający nieograniczonej wiedzy naukowcy. Z punktu widzenia twórców współczesnych filmów, seriali czy gier to bardzo atrakcyjna opcja. Daje bowiem możliwość rozwinięcia tematu i włączenia w to wszystko niezwykle popularnej tematyki teorii spiskowych.

Tylko dlaczego "Archiwum 81" czy "Kraina Lovecrafta" odnoszą sukces tam, gdzie klasyczne adaptacje Amerykanina zawodzą?

Eksperci głowią się nad tym pytaniem od wielu lat. Kolejne filmowe adaptacje dzieł Lovecrafta albo nie wyrastają poziomem ponad przeciętność i kicz, albo w ogóle nie powstają z powodu obaw o komercyjny potencjał takiej historii. Najlepszym przykładem z tej drugiej kategorii jest oczywiście skasowana ekranizacja "W górach szaleństwa" autorstwa Guillermo del Toro. Żadna wysokobudżetowa adaptacja Lovecrafta nie ma obecnie szans na realizację. Z kolei takie projekty art house'owe jak wyprodukowany w 2019 roku "Kolor z przestworzy" ostatecznie zbyt często muszą podążać na skróty i tracą wiele z potencjału oryginalnej historii.

Na gruncie gier wideo nie jest wcale lepiej. Ich twórcy przeważnie mieszają fabuły z kilku różnych (choć powiązanych ze sobą) książek Amerykanina. Na papierze nie jest to taka zła decyzja, ale nie pomogła ona produkcjom takim jak "Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth", "The Sinking City" czy "Call of Cthulhu" wyjść ponad przeciętność. Co sprawia, że wszystkie wymienione (i jeszcze więcej niewspomnianych) tytułów potyka się o własne nogi? Czy to sam ciężar oczekiwań fanów H.P. Lovecrafta tak na nich wpływa?

Wydaje się to całkiem prawdopodobne, bo jakoś tytuły zaledwie inspirowane twórczością pisarza z Providence znacznie lepiej oddają atmosferę i problematykę jego dzieł, mimo że też garściami czerpią z jego twórczości. "Archiwum 81" to tylko jeden z przykładów. Bardzo pozytywne opinie zebrała też "Kraina Lovecrafta", lata temu widzów straszyło świetne "W paszczy szaleństwa", "Lighthouse" zachwyciło krytyków z całego świata, a gra wideo "Return of the Obra Dinn" zgarnęła mnóstwo nagród za 2018 rok. Dla wielu fanów Lovecrafta perłą w koronie na podobnej liście będzie "Bloodborne", który pokazuje powolne niszczenie świata zdominowanego przez Starych Bogów. Tytuł niemający oficjalnie absolutnie nic wspólnego z autorem "Przyszła na Sarnath zagłada".

H.P. Lovecraft i "Zew Cthulhu" ciążą kolejnym pokoleniom twórców. Ale ich dzieła zabija przede wszystkich nadmiar lub niedobór ambicji.

Wielu producentów sięga po utwory tego autora z powodów czysto biznesowych. Hasło "H.P. Lovecraft" w teorii zapewnia duże zainteresowanie mediów i odbiorców, co znacząco ułatwia zarobek. W wielu ostatnich adaptacjach widać brak zaangażowania i schematyczność. Wszyscy desperacko chwytają się nazwy "Zew Cthulhu", bo to najpopularniejszy z lovecraftowskich Starych Bogów. W rzeczywistości ich filmy, seriale czy gry nie mają jednak z tym konkretnym tytułem absolutnie nic wspólnego.

REKLAMA

Sensowne połączenie książek Lovecrafta w jedno uniwersum nie powinno być niczym trudnym. W końcu Amerykanin sam wykonał w tym względzie lwią część pracy. Niestety, większość podobnych prób przypomina wrzucanie wszystkich popularnych motywów bez ładu i składu do jednego worka. Horrory Lovecrafta same w sobie są oparte na jednej formule. Miejscami modyfikowanej i ulepszanej, ale w gruncie rzeczy bardzo powtarzalnej. Dlatego łatwiej wybrać z jego prozy pojedyncze motywy i dorzucić je do własnej oryginalnej historii niż wymieszać wszystkie opowieści należące do Cthulhu Mythos w coś więcej niż ledwie jadalną papkę.

Zbyt wiele tytułów wpada też w pułapkę wizualnego przedstawienia potworów Lovecrafta. Jego książki cieszą się opinią "niemożliwych do sfilmowania", ale to bujda na resorach. Po prostu trzeba do nich podejść w inteligentny sposób. Każda próba pokazania Yog-Sothotha, Azathotha czy innego Nyarlathotepa w pełnej krasie jest skazana na niepowodzenie. Bez względu na to, czy mamy olbrzymi czy minimalny budżet. Chodzi o to, żeby podobne istotny przedstawić, jednocześnie ich nie przedstawiając. We współczesnym horrorze bazującym niemal wyłącznie na jump scares subtelne posługiwanie się niedopowiedzeniem i gra atmosferą zdarzają się niestety bardzo rzadko. Dlatego bynajmniej nie liczę, że H.P. Lovecraft i jego fani doczekają się wkrótce jakiejś jego ekranizacji z prawdziwego zdarzenia. Na pocieszenie zostają im tylko takie półśrodki jak "Archiwum 81".

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA