Trochę się zbierałem z napisaniem moich pierwszych wrażeń, dotyczących drugiego sezonu „Arrow”, ale skoro już za nami piąty odcinek, a w nim już „na całego” prawi się o pewnej złej tajnej organizacji, to pomyślałem, że to właśnie odpowiedni moment. Bo być może niedługo pojawi się sam Ra’s Ghul (albo nawet Flash), a wtedy to już będzie za późno i trzeba będzie czekać do końca serii. (Oczywiście spojlery są i to całkiem masywne)
Niespełnione nadzieje
Oglądając zwiastuny drugiego sezonu miałem nieodparte wrażenie, że serial za drugim podejściem skręci w bardziej komiksową stronę i „zabawki” Arrow będą bardziej zaawansowane technologicznie. Twórcy serialu jednak konsekwentnie trzymają się „realizmu” znanego nam we współczesnych produkcjach z bohaterami DC. Czy to źle? Nie, ale na pewno poczułem się odrobinkę zawiedziony jak dziecko, któremu obiecuje się klocki Lego a kupuje ich marną podróbkę. No dobra, oddając całą prawdę, w jednym odcinku Arrow użył strzały, która po chwili zrobiła coś więcej niż tylko przeszyła oponenta, ale jak na razie zdarzyło się to tylko raz.
Nowi bohaterowie
Co mnie jednak znacznie bardziej irytuje to fakt, że oponenci Arrow są jacyś tacy… bezjajeczni. Niby pojawił się Bronze Tiger (Ben Turner) i jakaś tam średnio emocjonująca walka była, poznaliśmy już Big Bada, który przypomina mi Scarecrowa z „Batman Begins” – miło chociaż, że wybór głównego nemesis Arrowa nie był tak oczywisty i być może nawet dla niektórych okazał się nagłym zwrotem fabularnym. Co chyba ważniejsze, pojawiła się (w końcu) Black Canary (Caity Lotz), która również w duchu „realizmu” serialu, nie posiada swojej supermocy (obezwładniającego krzyku), ale – już zgodnie z komiksową wersją – preferuje walkę wręcz, co jak na razie wygląda całkiem nieźle. Tak samo zresztą jak jej strój, który prezentuje się całkiem dobrze, tym bardziej, jeśli nie oczekiwało się, że serialowa Black Canary założy rajstopy (albo i nie) a do tego opinający, czarny strój kąpielowy – chociaż nic bym nie miał przeciwko temu. W piątym odcinku pojawia się również Profesor Ivo (twórca androida Amazo) i już nie mogę się doczekać jak potoczą się jego dalsze losy.
The Hood się skończył
Co do Stephena Amella, przyzwyczaiłem się już do tego, że chociaż jegomość nie jest aktorem wybitnym, to raczej trudno mu postawić jakiś ciężki zarzut. Pomijam część czysto fizyczną, bo aktor pod tym względem idealnie pasuje do roli Olivera Queena (nie jest ani za bardzo ani za mało „napakowany” oraz posiada szelmowski uśmieszek), ale pod względem oddawania emocji i wczuwania się w swoją postać Amell wykonał kawał dobrej roboty i rozumiem nawet to, że serialowy Ollie jest mniej „dowcipnisiowaty” od swojego komiksowego pierwowzoru. Jest tylko jedna rzecz, która nieustannie irytuje mnie w postaci (Green) Arrow – jego nieustanny grymas na twarzy, wyglądający na reakcję na dużego czopka włożonego tam gdzie jego miejsce i który z każdym odcinkiem staje się coraz większy.
Ja wiem, że Oliver przeżył dużo na wyspie, że ciągle ktoś czyha na jego życie, że jego matka oczekuje na wyrok w więzieniu, że jego miłość życia – Lauren – nie może z nim być bo coś tam. Ok, ma chłopak swoje powody, ale z drugiej strony… jest wytrenowanym w walce wręcz i w strzelaniu z łuku superbohaterem, broni swojego miasta przed złoczyńcami, mimo kłopotów finansowych jego firmy wciąż jest bogaty, co chwila lgną do niego jakieś kobiety, nawet te które wydawały się być już martwe. Czy naprawdę ciężko zatem chociaż w jednym odcinku nie wykrzywiać twarzy w wielkim smutku i nie przeżywać wiecznego weltschmerzu? Dobrze, że chociaż „The Hood” (który nie specjalnie dobrze się kojarzył mieszkańcom Starling City) zniknie z listy beznadziejnie brzmiących pseudonimów w tym serialu i zastąpi go… chyba wszyscy wiemy co.
Po staremu
Oprócz nowych bohaterów i nowych wątków fabularnych, pewne rzeczy w „Arrow” się nie zmieniły i to, co pisałem odnośnie pierwszego sezonu jest wciąż aktualne, czyli nadal zbyt dużo tzw. bólu zadka w związku z niespełnionymi albo tragicznie zakończonymi miłościami/związkami. I tak naprawdę to chyba jedyna rzecz, która momentami zniechęca mnie do oglądania serialu, na całe szczęście (jak na razie przynajmniej) takich scen nie ma aż tyle. Do pozytywnych rzeczy na pewno zaliczę postać Felicity Smoak (Emily Bett Rickards) - wzdychającej cały czas i wysyłającej często gęsto bardzo oczywiste sygnały do Olivera, że pan w zielonym kapturze jej się podoba – oraz detekt… ups, policjanta Quentina Lance’a (Paul Blackthorne), który momentami, jako jedyny wydaje się postacią z krwi i kości z ludzkimi problemami, a nie tylko komiksowym szkicem przeniesionym na szkiełko ekranu. Jeżeli którąkolwiek postać pominąłem, to oznacza to tyle, że była po prostu nijaka w ciągu pięciu odcinków nowego „Arrow”. Niby Roy Harper (Colton Haynes) pojawia się częściej i stara się być zawadiacki, ale jak na razie przypomina tylko dziecko naśladujące bohaterów z komiksów. Daleko więc jak na razie do tego, aby Roy założył czerwone wdzianko, chociaż niewykluczone, że pod koniec sezonu tak się właśnie stanie.
Od fabularnej strony większych zmian w zasadzie nie ma, powracające wspomnienia z wyspy są, wytłumaczenie losów bohaterów dzięki retrospektywie jest, pojawia się drobny przeciwnik, z którym Arrow sobie szybko radzi (tj w ciągu jednego odcinka) też jest oraz – jak wspomniałem wcześniej – poznajemy Big Bada, z którym walka będzie trwać zapewne przez cały sezon. Dobrze jednak, że wydarzenia z pierwszego sezonu odcisnęły tak duże piętno na historii z drugiego sezonu, przynajmniej nic się nie plącze i łatwo się we wszystkim połapać. Chociaż bezpardonowe ucięcie wątku miłosnego Diggle’a (David Ramsey) jest trochę dziwne. Summa summarum na razie jestem bardzo zadowolony i może to moje przyzwyczajenie do „Arrow”, ale uważam, że póki co ten serial jest znacznie bardziej interesujący niż „Agents Of S.H.I.E.L.D.” i jak na razie jest najciekawszą współczesną serialową adaptacją komiksu jaką oglądałem.
PS Dlaczego Arrow pije wódkę ze szklanki, tak jakby to była whisky?