To już koniec Marvel Cinematic Universe w formie, jaką znamy. „Avengers: Koniec gry” zbliża nas do finału 3. fazy MCU, a my sprawdzamy, czy to było godne pożegnanie ukochanych bohaterów. Bezspoilerowa recenzja „Avengers: Endgame”.
OCENA
W tekście unikam spoilerów z „Avengers: Endgame”.
Tak się złożyło, że 2019 rok będzie dla popkultury przełomowy. Dostajemy wreszcie epilogi, których wyczekiwaliśmy latami. Na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy skończą się nie tylko „Gra o tron”, czyli najgłośniejszy serial w historii, ale również saga Skywalkerów z „Gwiezdnych wojen” oraz 3. faza Marvel Cinematic Universe.
Co prawda w miniony weekend okazało się, że wbrew temu, co myśleliśmy do tej pory tym końcem nie będzie wcale drugi z trzech filmów Marvel Studios zaplanowanych na ten rok, tylko sequel „Spider-Man: Homecoming”, ale… to niczego nie zmienia. Nawet jeśli na papierze tak nie jest, to i tak w kinie czuć, że 4. część cyklu „Avengers” to koniec pewnej epoki w Hollywood.
„Avengers: Koniec gry” - recenzja
Disney dorwał kurę znoszącą złote jajka i eksploatuje ją do granic możliwości. MCU okazało się serią, której widzowie po prostu nie mają dość. Składają się na nią już blisko dwa tuziny pełnometrażowych filmów oraz dziesiątki odcinków seriali. Wszystkie dotychczas nakręcone produkcje prowadziły zaś do jednego punktu kulminacyjnego: 4. części Avengers.
Bezpośrednia kontynuacja ubiegłorocznego „Avengers: Infinity War” pokazuje, w jaki sposób pozostali przy życiu po Decymacji bohaterowie zareagowali na zwycięstwo Thanosa, który wymazał połowę rozumnego życia we wszechświecie. Herosi, którzy do tej pory zawsze jakimś cudem zwycięsko wychodzili z kolejnych starć, musieli pogodzić się z przegraną.
Na placu boju w „Avengers: Endgame” pozostały tylko niedobitki.
Młodsi stażem bohaterowie, tacy jak Spider-Man, Doktor Strange czy Czarna Pantera, obrócili się w pył. Pierwsze skrzypce w „Avengers: Koniec gry” grają zaś postaci, które są obecne w MCU od lat. Dawano nam zresztą już wiele razy do zrozumienia, że w nowym filmie po raz ostatni zobaczymy takich bohaterów jak Kapitan Ameryka czy Iron Man - aktorom pokończyły się kontrakty.
Czy tak faktycznie będzie? W bezspoilerowej recenzji tego oczywiście nie zdradzę, a w zasadzie to w ogóle nie mam zamiaru skupiać się na tym, jak poprowadzona została fabuła. Dość jednak powiedzieć, że „Avengers: Endgame” okazało się piękną klamrą spinającą ostatnią dekadę w Hollywood. Opowiadana historia chwyta za serce, a widzowie muszą być gotowi na krew, pot i łzy.
Bracia Russo w „Avengers: Koniec gry” dowiedli, że są właściwymi ludźmi na właściwym miejscu.
Nie przeczę, że do kina szedłem zaniepokojony. Kiedyś trafi się słaby film z cyklu MCU, który rozczaruje widzów, krytyków i decydentów Disneya. Tego doczekaliśmy się już w przypadku sagi „Star Wars”. „Ostatni Jedi” podzielił fanów, a „Han Solo. Gwiezdne wojny - historie” przeszedł przez kina bez echa. Na szczęście „Avengers: Endgame” takim obrazem nie jest.
Jestem przekonany, że fani superbohaterów, tak jak ja opuszczą salę po seansie 4. części „Avengers” zadowoleni. Nie zdziwię się też, jeśli będą też nieco zmęczeni, ale choć widowisko trwa ok. 3 godziny, to wcale nie czuć, by było za długie. Nagromadzenie w jednym filmie tylu postaci, nawet po przetrzebieniu ludności o połowę w „Avengers: Infinity War”, było nie lada wyzwaniem.
Gonić króliczka
Po przeczytaniu dziesiątek hipotez na temat tego, jak rozwinie się akcja filmu, niewiele mogło mnie zaskoczyć. Na szczęście to nie był scenariusz, który opierał się całkowicie na twistach fabularnych - na pewno nie w takim stopniu, jak „Avengers: Wojna bez granic”. Tak jak rozumiem widzów, którzy boją się spoilerów, tak tym razem nie trzeba się przed nimi specjalnie wystrzegać.
Oczywiście życzę każdemu, by tę historię poznał samodzielnie, ale jak nigdy wcześniej w filmie „Avengers: Koniec gry” liczy się bardziej sama podróż niż jej cel. Marvel Studios zaś, podobnie jak już rok temu w „Avengers: Infinity War”, zbiera w nowym filmie plon, po poświęceniu aż dekady na wytężoną pracę nad współdzielonym uniwersum.
Otwartym pozostaje pytanie, czy w tym ogrodzie da się coś jeszcze wyhodować - a jeśli tak, to jak długo to zajmie?
Koniec pewnej epoki, o którym wspominałem, wiąże się ze sporymi zmianami w MCU. Wiemy, że „Spider-Man: Daleko od domu” zamknie 3. fazę, ale co dalej? Na ten moment to istne tabula rasa. Wiemy co prawda o tym, że nad kilkoma filmami prowadzone są prace, ale to w zasadzie tyle. Szachownicą zatrzęsło, a my nie mamy jeszcze pełnego obrazu po opadnięciu kurzu.
Cieszy też natomiast, że bracia Russo nas nie oszukali. Wielokrotnie powtarzali, że wydarzenia w „Avengers: Wojna bez granic” będą miały daleko idące konsekwencje i tak faktycznie jest, a po seansie nowego filmu nie czuję się wystrychnięty na dudka. W mojej głowie kłębi się oczywiście masa pytań, a w kąciku oka ronię łzę, ale nie mam Disneyowi niczego za złe.
Marvel Studios umie grać na sentymentach i nostalgii.
Liczba nawiązań i odwołań do poprzednich części cyklu jest wręcz przytłaczająca. Pojawiło się na ekranie znacznie więcej postaci, w tym tych drugoplanowych, niż śmiałem marzyć. Główni bohaterowie poprowadzeni zostali bardzo dobrze - a po seansie wręcz nie wyobrażam sobie, że akcja mogła potoczyć się inaczej, niż faktycznie się potoczyła.
O efektach specjalnych i oprawie w zasadzie nie ma co pisać, bo stoi ona jak zwykle na najwyższym poziomie. Granica pomiędzy tym, co prawdziwe, a co sztuczne zatarła się już lata temu. Bardziej zaskoczyło mnie to, jak odmienna w tonie była pierwsza połowa filmu. Prolog w „Avengers: Koniec gry” to bitka, ale potem czas zwalnia, a muzyka cichnie.
Sporo czasu poświęcono na pokazanie relacji pomiędzy postaciami.
Bohaterowie dojrzeli. Są jak rodzina po przejściach, która rozumie się bez słów i wspólnie przeżywa tragedię, której nie da się opisać słowami. Marvel Cinematic Universe z jednej strony idzie do przodu, a z drugiej rozlicza się z historią - zarówno swoją własną, jak i komiksu superbohaterskiego w ogóle. Oczywiście, jak to w filmie, nie wszystko tu zagrało.
Do pełni szczęścia zabrakło mi dosłownie kilku scen z niektórymi postaciami, ale zdaję sobie sprawę, że nie umiałbym wskazać, które inne ujęcia bym na ich rzecz poświęcił - a film dłuższy być już nie mógł. Rozczarowaniem może dla wielu osób okazać się też, niestety, to największe starcie w filmie, ale jest też dobra wiadomość.
Zakończenie wynagrodziło te niedostatki z nawiązką.
Na całe szczęście kolejne mordobicia to nie był najważniejszy motyw w „Avengers: Koniec gry”. Clou były emocje, które towarzyszyły tej podróży. Chociaż w głowie rozpisałem sobie pewnie niewiele mniej możliwych scenariuszy, niż Doktor Strange, to kilka pomysłów mnie szczerze zaskoczyło.
Nie zabrakło też oczywiście charakterystycznego dla serii, nieco slapstickowego humoru, aczkolwiek ze względu na powagę wydarzeń z końcówki poprzedniej części żarty nie wybrzmiewały już tak mocno i często jak wcześniej. Mimo to nie raz i nie dwa uśmiechnąłem się pod nosem. Dzięki chemii pomiędzy bohaterami i wcielającymi się w nich aktorami żarty trafiły na podatny grunt.
„Avengers: Endgame” czy „Avengers: Game Over”?
Seans sprawił, że spadł mi z serca kamień. Druga z moich ulubionych franczyz w popkulturze nadal ma się dobrze. W głowie cały czas tli mi się jednak myśl, że to piękne zwieńczenie historii to faktycznie koniec pewnej epoki. Możliwe, że zamiast kilku filmów kinowych rocznie, takie widowiska będą wydawane znowu rzadziej, a Disney skupi się głównie na nowych serialach.
Mielibyśmy wtedy sytuację podobną jak w przypadku wspomnianej wcześniej sagi „Star Wars” - z tą różnicą, że widzowie filmami z Odległej Galaktyki się przejedli i przejście na seriale to takie wywieszanie białej flagi, a po „Avengers: Koniec gry” fani będą krzyczeć, że chcą więcej. A im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że to słuszny kierunek.
Chwila oddechu serii MCU oraz fanom by się przydała. Z jednej strony nie chce się wierzyć, że Disney mógłby zrezygnować z miliardów, które kolejne odsłony mogą zarobić, no ale kto wie - być może naprawdę Myszce Miki tak bardzo będzie zależało na wypromowaniu usługi VOD o nazwie Disney Plus, w której pojawią się seriale z bohaterami rodem z filmów? Czas pokaże.