Skala mimo wszystko nie ta sama, ale swojskość wynikająca z bliskości geograficznej robi swoje. Czy „Betonowe złoto” to film na miarę głośnego dzieła Martina Scorsese?
OCENA

Odpowiadam już na wstępie – nie! Za każdym razem, gdy siadam do nowości platformy Netflix mam nadzieje, że tym razem będzie dobrze, że obejrzę coś, co ze mną zostanie na dłużej, a nie będzie tylko skręconym pod algorytmy średniakiem na chwilowe wypełnienie czasu wolnego. I za każdym, niemalże, razem kończy się tak samo. Plusem filmu „Betonowe złoto” jest przynajmniej fakt, że nie jest to jednoznacznie kiepskie dzieło. Ale po kolei.
Bohaterem filmu jest Victor Stein, który szybko uczy się, że za pomocą wrodzonego sprytu i naginania faktów na swoją korzyść jest w stanie zajść całkiem wysoko na drabinie społecznej. W momencie, gdy poznaje Gerry’ego Falklanda i bankierkę Nicole Kleber, rozpoczyna szemraną działalność na rynku nieruchomości, szybko dochodząc do niemałej fortuny.
Dostajemy więc film, który fabularnie wydaje się nam nieco znajomy.
Obserwujemy historię od zera do bogacza, człowieka, który próbuje naginać system pod swoje własne potrzeby i ogrywa go w swoją własną grę. Przypatrujemy się kolejnym szczeblom „sukcesu” Victora, które nieuchronnie prowadzą do bolesnego upadku z wysoka. A wszystko to oczywiście przyprawione sosem z solidnego imprezowania i kolejnych oszustw oraz lawirowania.
Sekwencja otwierająca „Betonowe złoto” z miejsca skojarzy się wam z „Wielkim pięknem” od Paolo Sorrentino, a cała reszta to taka trochę biedniejsza wersja „Wilka z Wall Street” i całej masy podobnych historii o ludziach rządnych pieniędzy i wpływów oraz sukcesu w wielkim mieście. Ze wszystkimi tego blaskami i cieniami ubranymi w formę, niestety dość płytkiego, moralitetu.

Od strony formalnej film nie zachwyca ani zdjęciami, ani reżyserią, bo wszystko to jest na poziomie bliskim przeciętności.
Scenariusz, choć rzetelnie rozpisany, oparty jest na klasycznych i schematycznych rozwiązaniach i nie oferuje ani nadmiernie wciągających zwrotów akcji, ani kipiących od emocji scen.
Scenarzyści zresztą bardzo często podążają ścieżkami na skróty – specyficzny „urok”, który posiada Victor i który ułatwia mu drogę na szczyty, wydaje się bardzo umowny. Nie wiemy, skąd ten urok się bierze (tym bardziej, że jego ojciec należał raczej do tych przegranych), on po prostu jest. I działa też dlatego, bo tak sobie to wymyślili scenarzyści. Podobnie jak masa sytuacji, które przyjdzie nam oglądać w filmie.

Ja rozumiem, że celem autorów, było m.in. pokazanie, jak łatwo jest złamać ten kulawy system, ale bohaterom filmu idzie to zdecydowanie zbyt łatwo, w ich działaniach nie ma ani krzty napięcia i tym bardziej scenopisarskiej wyobraźni. Choć nie powiem, całość ogląda się nawet przyjemnie. No, ale to taka w miarę niezła rozrywka na jedno podejście.
Za to aktorzy (ciężar filmu spoczywa na Davidzie Krossie i Fredericku Lau oraz Janinie Uhse) spisują się nieźle, choć na tym etapie nie jest to wcale aspekt, który „sprzedaje” mi nową produkcję Netfliksa.
Znowu mam wrażenie, że serwis stworzył po prostu film, który odpowie na zapotrzebowania subskrybentów serwisu, którzy mogą szukać w danej chwili „Wilka z Wall Street”, ale akurat nie będzie go w serwisie, więc będzie można podsunąć widzom coś podobnego.
Z jednej strony jestem pod wrażeniem tego, jak kompleksowo Netflix obudowuje swój serwis z każdej strony (inwestując przy tym pieniądze w różnych krajach, a to należy chwalić), ale z drugiej cały czas ubolewam nad tym, że usługa ta idzie w ilość, a nie w jakość.