Nowy film Netfliksa jest zakręcony, prowokacyjny i wymagający. Nie wszystkim się spodoba
"Biały szum" trafił już na platformę Netflix. To nowy film twórcy nagradzanej "Historii małżeńskiej". Tym razem reżyser serwuje nam zjadliwą satyrę społeczną. Czy jej żądło nie okazuje się jednak pozbawione jadu, który powinien drążyć widza po seansie?
OCENA
Wypadki samochodowe w filmach są amerykańskimi ikonami - informuje w pierwszej scenie "Białego szumu" przyjaciel głównego bohatera. Dowiemy się od niego, że kraksy nie niosą ze sobą żadnych znaczeń. Są bowiem czysto rozrywkowe. Mają efekciarsko wyglądać i tyle. Tak rozpoczyna się wiwisekcja kultury, bądź - jak kto woli - głupoty mieszkańców Stanów Zjednoczonych, w której ironicznej analizie poddane zostają wszystkie ich fobie i lęki. Noah Baumbach jest w stawianych przez siebie tezach bezlitosny.
Nie spodziewajcie się fajerwerków z "Nie patrz w górę", gdzie głupota społeczeństwa manifestowała się w akompaniamencie rozmachu hollywoodzkich blockbusterów. Baumbach wywodzi się z kina niezależnego. Jest więc o wiele bardziej powściągliwy w swoich rozrywkowych ambicjach niż Adam McKay. Może dlatego zawarta w "Białym szumie" ironia jest bardziej kąśliwa. W końcu reżyser wiernie podąża za literackim pierwowzorem od Dona Delillo, który ironią opływa.
Biały szum - recenzja nowego filmu platformy Netflix
Jest tu co prawda nieco widowiskowości, bo scena wypadku, po którym do powietrza przedostają się niebezpieczne chemikalia, w równym stopniu stopniu pasowałaby do nowych "Szybkich i wściekłych", co kolejnej części "Toksycznego mściciela" od Tromy. Ten eksces zostaje jednak wzięty w autorski cudzysłów - przybiera formę reżyserskiego żartu, oczka puszczonego do widza i zachęty do wspólnej zabawy. Pomimo rozgrywających się na uczelni scen, nie należy bowiem spodziewać się akademickich pretensji i charakterystycznego dla nich bełkotliwego tonu. On się pojawia, ale tylko jako obiekt szydery.
Pracownicy College'u Na Wzgórzu co prawda prowadzą między sobą ożywione dyskusje, używając górnolotnych słów, ale dotyczą one na przykład kibli, czy topografii supermarketu. Wykłady stają się artystycznymi performance'ami, pełnymi tanich sztuczek inscenizacyjnych, rozbudzających uwagę znudzonych studentów i decydentów uczelni. Quasi-intelektualne zacięcie bohaterów prowadzi w "Białym szumie" do kilku odważnych, aczkolwiek trafnych tez, bo przecież Elvis Presley faktycznie oddziaływał na tłumy rozentuzjazmowanych nastolatek podobnie jak Adolf Hitler na swoich zwolenników.
U Baumbacha popkultura staje się takim samym narzędziem ogłupiającym masy, co ustrój totalitarny. A to pozwala mu coraz bardziej zamaszyście rozpościerać swoją satyrę na kolejne tematy. Już przecież sam tytułowy "White Noise" to nic innego jak określenie zaśnieżonego obrazu telewizora. Dlatego medialne przesycenie, szum informacyjny wprowadza nieokiełznany chaos do życia bohaterów, kiedy dochodzi do wspomnianego wyżej wypadku z chemikaliami. Nadmierny konsumpcjonizm wyśmiewany jest w scenach w supermarkecie, który staje się nie tylko miejscem zrytualizowanych spacerów, ale też towarzyskich spotkań. Kapitalistyczny wyzysk zyskuje tu oblicze bezdusznej transakcji seksualnej, a przemoc nabiera groteskowo wręcz katartycznej siły.
Akcja "Białego szumu" rozgrywa się co prawda w latach 80., ale rzeczywistość dekady Ronalda Reagana nie jest pieczołowicie odtwarzana, a co najwyżej budowana z jej powidoków. Nadaje to opowieści uniwersalnego charakteru, a wręcz ją uwspółcześnia. Bo kiedy bohaterowie poddawani są kwarantannie, ludzie snują kolejne teorie spiskowe i chodzą w maseczkach, zrozumiecie, że film ten tak naprawdę próbuje przekazać nam jakieś obserwacje na temat kondycji człowieka epoki koronawirusa.
Biały szum - dobry film, czy artystyczna ekstrawagancja?
"Biały szum" to rodzaj filmowej publicystyki, w której katalizatorem sposobu widzenia otaczającej rzeczywistości, staje się główny bohater. Poglądy wychwalanego pod niebiosa hitlerologa rzucają się cieniem na zachowania reszty bohaterów. Oni się w nim przeglądają niczym w krzywym zwierciadle, a Adam Driver bezbłędnie wygrywa jego pompatyczność i degradację zdrowego rozsądku. Aktor czaruje komizmem, szarżując po sali wykładowej i uderza w melodramatyczne tony, podczas konfrontacji z ekranową żoną. Introspektywna narracja zmienia się tym samym w implozję emocji, skrywających się pod płaszczem logiki i rozumu.
Jest w "Białym szumie" trochę nowoprzygodowej naiwności, postmodernistycznej szydery, czy nawet musicalowej celebracji chwili. Baumbach nie boi się eksperymentować, a że artystyczny sukces "Historii małżeńskiej" (sześć nominacji do Oscarów, jedna statuetka) pozwolił mu korzystać z zasobów pieniężnych Netfliksa bez dyszącego nad głową producenta, zdarza mu się jechać po bandzie. Przekłada się to w tym wypadku na szybkie zmęczenie materiału filmowego.
"Biały szum" to artystyczna mrzonka, która rozpływa się, gdy tylko próbujemy ją jakoś uchwycić. Kiedy zaczynamy rozkładać film na czynniki pierwsze, okazuje się, że Baumbach tylko powierzchownie dotyka interesujących go tematów. Robi więc dokładnie to samo, czemu się sprzeciwia - ukrywa się za bombastycznym stylem. Pomimo interesujących chwytów tak fabularnych, jak i formalnych, obiektem żartu reżysera możemy okazać się więc my sami. Bez wątpienia jest to pozycja wymagająca, ale czy oferuje satysfakcję za włożony w jej odbiór wysiłek intelektualny? Ktoś z pewnością stanie w obronie wizji twórcy, ktoś inny ją zaneguje, a ja tylko powiem: przydałoby się więcej scen kraks samochodowych.
"Biały szum" obejrzycie na platformie Netflix.