Netflix zrobił całkiem niezłe anime. Ale „Blood of Zeus” niestety marnuje potencjał greckich mitów – recenzja
Netflix od lat systematycznie powiększa liczbę oryginalnych i licencjonowanych anime. Zaadoptował też styl japońskiej animacji do kilku tytułów nie powstających w tym wyspiarskim kraju. Najsłynniejszą z nich jest oczywiście oparta na serii gier wideo „Castlevania”. Twórcy tej animacji zrobili również najnowszy serial platformy zatytułowany „Blood of Zeus”.
OCENA
„Blood of Zeus” to w pewnym sensie symboliczna produkcja ery postmodernizmu. Mamy tutaj do czynienia z szaloną mieszanką inspiracji z całego globu. Nowy serial Netfliksa z jednej strony stanowi nowoczesną wariację na temat panteonu greckich bogów i ich ziemskich poddanych. A z drugiej kopię japońskiego stylu animacji zaadaptowanego przez amerykańskie studio, by być nieco bardziej lekkostrawnym dla typowego użytkownika serwisu.
Zagrożenie związane z tego typu podejściem jest dosyć oczywiste. Jeżeli za bardzo rozmyjemy strukturę klasycznej mitologii lub za daleko odejdziemy od wizualnej wyjątkowości anime, to wyjdzie nam z tego dosyć nijakie danie, które nie zadowoli nikogo. Netflix nie wahał się jednak zaryzykować, bo tytuł oparty na tak popularnych częściach składowych ma olbrzymi potencjał na wysoką oglądalność. Jak ostatecznie na tym tle wypada więc „Blood of Zeus”?
Blood of Zeus Netflix – recenzja:
Fabuła nowej produkcji Powerhouse Animation Studios zaczyna się jak większość dobrych greckich mitów: czyli od walki o władzę na Olimpie oraz Zeusa, który nie był w stanie powstrzymać swoich chuci. Z utajonego związku Gromowładnego i Elektry rodzi się półbóg Heron, który jednak dorasta, nie wiedząc o swoim olimpijskim pochodzeniu. Sytuacja ulega zmianie, gdy wszystkim greckim polis zaczyna zagrażać atak armii demonów prowadzonych przez tajemniczego Serafina.
Źródła tego konfliktu kryją się w słynnej gigantomachii, czyli wielkiej wojnie prowadzonej przez bogów pod przywództwem Zeusa przeciwko Gigantom. Ciało jednego z tych stworzeń na skutek wyroku losu zostaje wyrzucone na brzeg przez silny sztorm. Serafin i jego poplecznicy kosztują mięsa Giganta i zyskują niezwykłą siłę. Prawdziwe cele ich krucjaty nie są natomiast wcale tak oczywiste jak mogłoby się z początku wydawać.
„Blood of Zeus” wydaje się z początku zmierzać w stronę banalnej opowieści o walce dobra ze złem. Na szczęście to tylko część pełnego obrazka.
Na pewno dałoby się lepiej zbudować całą tę historię, a przede wszystkim kilkoro z jej głównych bohaterów. Zeus jest w oczywisty sposób kreowany na sprawiedliwego i mądrego władcę, który w dodatku szczerze kocha matkę Herona i pod przykrywką dobroczynnego starca pomaga obojgu przetrwać. Podkreśla się też ponadto, że chłopak to jego pierwszy bękart powity ze śmiertelną kobietą. Jednocześnie twórcy nie rezygnują z obecności takich bóstw jak Hermes czy Apollo, a wspominają też o Heraklesie, co nie współgra i z opowieścią o wiernym Zeusie, i niezwykłości związku z Elektrą.
W opozycji do tego portretu autorzy scenariusza ustawiają zaś Herę, która jawi się jako opanowana zazdrością, zawiścią i rządzą zemsty kobieta odrzucona. Nie ma wątpliwości, że wielu fanów greckiej mitologii uzna taką decyzję za fabularne pójście na łatwiznę, bo obraz Hery wypływający z wielu mitów nie jest wcale tak jednoznaczny. Nijako prezentuje się również sam Heron, który jest trochę jak biała kartka zapisywana przez inne postaci. Na szczęście charakterologiczne braku po stronie „tych dobrych” nadrabia wspomniany wcześniej Serafin, który ma w sobie nie tylko sporą charyzmę, ale też kieruje się ciekawymi motywacjami.
Bohaterowie i ich przeciwnicy stanowią główny powód, żeby obejrzeć nowe anime serwisu Netflix. Bo sama fabuła jest mocno pretekstowa i łatwa do przewidzenia.
Kolejne zwroty akcji są dosyć oczywiste i prowadzą prosto do kolejnej odsłony starcia między Olimpem i Gigantami. Chciałoby się też, żeby twórcy rzadziej sięgali po narzędzie retrospekcji, bo znacząca część kilku odcinków jest poświęcona właśnie na nie. Na szczęście sceny akcji stanowiące istotną część powabu całej produkcji stoją tutaj na podobny poziomie, co w przypadku „Castlevanii”. Jest więc szybko, efektownie, a często też dosyć brutalnie. Ogląda się to zaś ze sporą dozą satysfakcji, choć trzeba też powiedzieć sobie otwarcie, że „Blood of Zeus” to takie anime-light. Doświadczeni odbiorcy tego medium nie znajdą więc w nowej animacji Netfliksa niczego naprawdę poruszającego czy zaskakującego.
A z jeszcze większym zawodem spotkają się mimo wszystko fani greckiej mitologii. Trudno bowiem powiedzieć, żeby serial „Blood of Zeus” w pełni wykorzystał potencjał obecny w olimpijskim panteonie. Ba, nie korzysta z niego nawet w 50 proc. Zabrakło tu zdecydowanie większego ryzyka, ale też chyba pogłębionej wiedzy na temat mitów. Większość bogów zostaje tu sprowadzona do roli trzecioplanowej, choć właściwie z każdym z nich wiąże się jakaś opowieść bez porównania ciekawsza niż to, co serwują nam scenarzyści.
„Blood of Zeus” to tytuł, który będzie wywoływać mieszane uczucia. Jako dzieło rozrywkowe budzi satysfakcję, ale mógł być czymś znacznie lepszym.
Nie sądzę, by ktokolwiek miał to anime Netfliksa wspominać jako „najlepszą współczesną reinterpretację greckich mitów”. Na rynku można znaleźć zdecydowanie więcej podobnych a przy tym stojących na wyższym poziomie dzieł. Dopiero co na Steamie i Nintendo Switch zadebiutowała choćby gra wideo „Hades”, która bawi się klasycznymi konfliktami bogów i ludzi ze zdecydowanie większą wprawą, a przy tym nie zapomina o traktowaniu z szacunkiem postaci istniejących w naszej kulturze już od tysięcy lat. Nie twierdzę, że tego szacunku brakowało twórcom Blood of Zeus”, ale o wykorzystanym potencjale też nie może być tu mowy.