REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Seriale

Zatrzymajcie ten autobus, ja wysiadam. Oceniamy „Bloodride” - antologię horroru Netfliksa

„Bloodride” nie jest szaloną przejażdżką po strefie mroku. A zamiast wywołanej niesamowitymi opowieściami nostalgii, spodziewajcie się nudności.

16.03.2020
14:48
fot.: Netflix
REKLAMA
REKLAMA

Nie jestem fanem antologii. Nie przepadam bowiem za sinusoidalnym poziomem filmów i seriali. A sięgając po zbiory opowieści istnieje spora szansa, że z takowym właśnie będziemy mieli do czynienia. Zdarzają się tytuły lepsze. Sam kiedyś z niecierpliwością wyczekiwałem kolejnych odcinków „Opowieści z krypty”, a nie tak dawno zachwycałem się „Pudełkiem ze strachami”. Jednakże „Bloodride” daleko do tych tytułów. Norweski serial Netfliksa dzieli od nich głębsza przepaść niż od słusznie nazywanej „The Room” kina grozy „Verotiki” Glenna Danziga.

Patrząc na „Bloodride” całościowo wypada uznać, że jest to serial, którego poziom nie dosięga nawet przeciętności.

Nie brakuje całkiem niezłych opowieści. Do czołówki należy „Trzech chorych braci” i „Zły pisarz”. Czuć w nich prawdziwą fascynację kinem klasy B. Ich twórcy sięgają po wyświechtane klisze bez żadnego skrępowania i poczucia wstydu, jednocześnie napełniając je świeżym powietrzem. Dociskają pedał gazu, popuszczając wodze wyobraźni. Zabawa podczas seansu jest więc przednia, czego nie można powiedzieć o pozostałych epizodach.

Chociaż każda z opowieści oparta jest na znanym ze „Strefy mroku” triku polegającym na serwowaniu na końcu twistu, to nie ma większego trudu z przewidzeniem finałowych zwrotów akcji. A jednak twórcy większości odcinków dają się ponieść artystycznym ambicjom, wierząc w oryginalność swoich historii. Podejmują różne tematy skupione wokół ludzkiej natury, ale mają do tego zbyt ciężką, gatunkową rękę. Z napuszeniem rzucają kolejnymi głupotkami, których wymagają wykorzystywane przez nich konwencje, nieświadomie wywołując ironiczny uśmiech na twarzach widzów.

W efekcie „Bloodride” ogląda się bez większego bólu, ale z rzadkimi chwilami przyjemności.

Próżno tu szukać typowej dla norweskiego kina wrażliwości. Znajdziemy ironię, czarny humor czy nihilistyczne przesłanki. Jest to jednak o tyle wygładzone dla globalnej publiczności, że wychodzi z tego mało zjadliwa papka. Brakuje tu charakteru, jakiegokolwiek pazura. Najbardziej jednak przeszkadza brak konsekwencji i spójności. To immanentna cecha antologii serialowych – powie ktoś. Tak, ale, przynajmniej w większości innych przypadków, twórcy ich nie sugerują.

REKLAMA

Kolejne opowieści połączone są ze sobą nie tylko duchem znaczeniowym i formalnym, ale również na poziomie fabularnym. Każda z nich dotyczy innego pasażera zmierzającego do niewiadomego punktu autobusu. Odcinki zaczynają się od zatrzymania pojazdu na przystanku, na którym wysiada inna postać. Interesujący zabieg, ale całkowicie pusty. Do niczego nas nie prowadzi, zostaje zignorowany, niewykorzystany, sprowadzony do ornamentu. Ładnego, ale zupełnie nieprzydatnego.

Kierowca zamiast wzorem Cryptkeepera wygłaszać pełne czarnego humoru introdukcje, a potem żegnać nas w tym samym stylu, patrzy się tajemniczo w lusterko, po czym jego postać znika na resztę epizodu. „Bloodride” okazuje się tym samym przejażdżką autobusem po wyboistej drodze. A u sterów rzadko kiedy siadają osoby charyzmatyczne, które potrafiłyby je ominąć. Najczęściej bowiem wjeżdżają w nie z uporem maniaka. Nawet pomimo krótkiej trasy, łatwo więc dostać choroby lokomocyjnej.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA