W świadomości publicznej Dwayne Johnson ma wiele twarzy. Słynny mięśniak budujący swoją markę w WWE, aktor posiadający ego niemieszczące się w jednym uniwersum, ceniący bardziej kasowość projektu niż jego artystyczny wymiar. Dzisiaj możemy o nim mówić: potencjalny kandydat do zdobycia Oscara.

Jakkolwiek byśmy o nim nie myśleli, Dwayne Johnson, znany również pod swoim wrestlerskim pseudonimem The Rock, to nazwisko, które przynosi i zarabia pieniądze. Filmy z jego udziałem należą do grona najlepiej zarabiających, a sam aktor od lat okupuje czołówkę listy płac w Hollywood, będąc jednym z najlepiej zarabiających w branży. Pierwsze wyniki jego najnowszego filmu, "Smashing Machine", zapowiadają przerwę w tej passie. Wiele wskazuje jednak na to, że zamiast kolejnych horrendalnych sum na koncie Johnsona czeka coś lepszego - udowodnienie światu swojej aktorskiej wartości.
Od Rocky'ego do Króla Skorpiona
Aby jednak lepiej zrozumieć jego położenie, należy się trochę cofnąć do końcówki lat 90., kiedy stopniowo budował swoją karierę jako wrestler. Goldust, Triple H, Stone Cold - tych słynnych wówczas zawodników Johnsonowi, znanemu wówczas jako Rocky Maivia, udawało się pokonać. Nie było jednak tak, że od razu się przebił - fani po udanym początku odwrócili się od niego, a kolejne walki z jego udziałem upływały pod znakiem okrzyków pokroju "Rocky sucks" czy "Die, Rocky, die". Pozytywna postać, którą grał w ringu, znudziła się publice. Z biegiem czasu przyjął właściwy pseudonim, a jego droga na szczyt trwała kilka lat. Uczciwie można stwierdzić, że na początku lat 2000. The Rock był już potężną firmą, charyzmatyczną postacią, wyważającą kolejne drzwi w branży, praktycznie legendą.
Wraz z nowym tysiącleciem The Rock zaliczył debiut na dużym ekranie. I to nie byle jaki, bowiem w jednej z najbardziej ikonicznych przygodowych serii - mowa rzecz jasna o "Mumia powraca", gdzie wcielił się w Króla Skorpiona. Następstwem tego był solowy film poświęcony tej postaci, ale tak naprawdę w obu cel był ten sam - The Rock ma wyglądać imponująco i budzić respekt, niekoniecznie swoim aktorstwem. Ostatnia część zdania w zasadzie wystarczyłaby za definicję następnych projektów, których się podejmował w kolejnych latach.

W 2007 roku miała miejsce premiera filmu, który dla mnie osobiście nie tyle, że jest ważny, natomiast był pierwszym, w którym świadomie nie zobaczyłem The Rocka, a Dwayne'a Johnsona. Oczywiście, "Plan gry" nie jest produkcją w żadnej mierze rewolucyjną - gra on bowiem popularnego, spędzającego wolny czas na imprezach futbolistę, który odkrywa, że ma córkę (w Polsce znamy podobny schemat pod postacią "Tylko mnie kochaj"). W tym filmie aktorowi udało się pokazać nieco więcej, niż dotychczas prezentował. To wciąż nie było "to", ale Johnson zapalił nieśmiałe światełko i powiedział: umiem wycisnąć nieoczywiste emocje.
Szybki, wściekły i bogaty
Familijne produkcje Dwayne Johnson z czasem zamienił na wysokooktanowe kino akcji. Jednym z najważniejszych zwrotów w jego karierze aktorskiej jest 2011 rok, kiedy upomnieli się o niego "Szybcy i wściekli". W piątej części serii wcielił się w Luke'a Hobbsa, agenta federalnego, który ściga głównych bohaterów. To rola chyba szczególnie ugruntowująca Johnsona jako twardziela z akcyjniaków, ale równocześnie świetnie eksploatująca nie tylko jego siłę, ale charyzmę - wszak oglądanie filmowych pojedynków Johnsona i Diesela było piekielnie zabawnym i intensywnym przeżyciem.

Wówczas na dobre otworzyła się era Dwayne'a Johnsona jako - mówiąc bez ogródek - maszynki do pieniędzy. Oprócz kolejnych "Szybkich i wściekłych" czegokolwiek dotykał, zamieniało się w setki milionów w box office. Zaczął w pojedynkę ratować świat w "San Andreas" (473 miliony) i "Rampage. Dzikiej furii" (428 milionów), nie mówiąc już o dwóch filmach spod szyldu "Jumanji", które pod przewodnictwem aktora (i jego najlepszego kumpla, Kevina Harta) łącznie zarobiły kosmiczne 1,7 miliarda dolarów. Nie należy również zapominać o wybitnie kiczowatym i koszmarnie zjechanym "Baywatch. Słoneczny patrol", w którym Johnson tym razem ratuje lokalną plażę, przy okazji boksując się z Zacem Efronem na głupawy humor i pozycję samca alfa.
Im bardziej Dwayne Johnson rósł w siłę, tym większe stawało się również jego ego. Do historii przeszedł wpływ jego wręcz nadmiernego zaangażowania w uniwersum DC. Aktor pierwotnie miał wystąpić jako Black Adam w "Shazam!", ale nalegał na otrzymanie własnego filmu i zostało to wysłuchane. Czy przełożyło się to na sukces? Niespecjalnie - "Black Adam" ani na poziomie jakości, ani wpływów z box office nie okazał się satysfakcjonujący. Jakby tego było mało, naciski wcielającego się w główną rolę aktora sprawiły, że jego antybohater w scenie po napisach stanął naprzeciw Supermana o twarzy Henry'ego Cavilla. To właśnie ofiarą Johnsona padł Shazam (komiksowo czołowy nemesis Black Adama) który został przez niego de facto wygumkowany z głównego nurtu DC. Nietrudno było odnieść wrażenie, że aktor przelicytował, próbował szturmem zdobyć dla siebie nie tylko najwięcej uwagi, ale i władzy. Z dzisiejszej perspektywy już wiemy, że nawet taka kasowa gwiazda jak Johnson musiała zderzyć się ze ścianą i zostać sprowadzona na ziemię.

Safdie, Johnson, dwa bratanki
„Do tej pory bałem się wejść głęboko, intensywnie [...], dopóki nie nadarzyła się okazja, by to zrobić”. To zdanie wypowiedziane przez Johnsona zdaje się być kluczowe w kontekście rozmowy na temat jego kolejnego, najbardziej aktualnego zwrotu. Aktor długie lata budował swoje ja w sposób typowo "hollywoodzki" - kasa, akcja, gonienie za box office, spektakl ponad jakość, mięśnie ponad wrażliwość, szufladkował się jako gwiazdor, którego charyzma ma skupić się na zarabianiu pieniędzy, a nie na szukaniu głębszych emocji. Jeśli ktoś miałby sprawić, że tłumiony przez to niezaprzeczalny potencjał Johnsona zostanie wreszcie uwolniony, Benny Safdie zdaje się być do tego znakomitym kandydatem.

"Smashing Machine" już wkrótce wejdzie na ekrany w Polsce. Amerykański box office na razie nie jest łagodny dla nowego filmu Johnsona, który wciela się w Marka Kerra - legendę mieszanych sztuk walki, która zmaga się m.in. z uzależnieniem od środków przeciwbólowych. Wszystko wskazuje na to, że to przełomowa rola - wymagająca od Johnsona zmierzenia się z emocjami, których praktycznie nigdy wcześniej nie prezentował na ekranie. Za sprawą współpracy z Safdiem najprawdopodobniej udało mu się wybrać w niezwykle poruszającą podróż, aktorsko dojść tam, gdzie wcześniej mogły blokować go ego czy strach, wydobyć z siebie emocje, których się nie spodziewał. Równocześnie wciąż jest postacią, która nie zapomina o swoich korzeniach popularności - w zeszłym roku dołączył do zarządu spółki TKO, która trzyma kontrolę zarówno nad WWE, jak i UFC. Choć zapewne będzie się coraz mocniej rozwijał jako Dwayne Johnson, jego marka The Rocka nie odchodzi w zapomnienie.
Jeszcze kilka(naście) lat temu mało kto łączyłby Dwayne'a Johnsona z Oscarami w innej formie niż żartobliwej. Jego gwiazda świeci od lat, jednak aktorowi długo brakowało w dorobku podjęcia realnego ryzyka, stanięcia przed wyzwaniem, dzięki któremu wyszedłby ze swojej bezpiecznej przestrzeni i wysłał światu sygnał, że wychodzi z szuflady. Wiele wskazuje na to, że rola w "Smashing Machine" da mu w tym sezonie szansę na rywalizację o najważniejsze nagrody z takimi postaciami jak Leonardo DiCaprio, Timothee Chalamet, czy Jeremy Allen White. Kolejne projekty (kolejny film Safdiego i mafijny kryminał rozgrywający się na Hawajach w reżyserii Martina Scorsesego) pozwalają przypuszczać, że dla Dwayne'a Johnsona rozpoczął się nowy, najciekawszy etap w karierze.
"Smashing Machine" wchodzi do kin 17 października.
Więcej na temat filmów przeczytacie na Spider's Web:
- Pasja 2: Gibson wymienił obsadę. Do roli Maryi zatrudnił Polkę
- Trzymający w napięciu film to numer 1 na HBO Max. To prawdziwa historia
- Ikoniczne horrory w Cinema City. Uwielbiane filmy wracają do kin
- Keanu Reeves wspomina Diane Keaton. Poruszające wyznanie
- Keira Knightley nie uratowała thrillera Netfliksa. Nikt go nie uratuje