Czy to film muzyczny? A może biograficzny? Taki, który porusza problemy przedstawicieli mniejszości seksualnej? Chorych na AIDS? A może to jakiś pokręcony musical? Odpowiedź na każde z tych pytań brzmi nie. To fantastyczny miszmasz wielu form. Coś, jak muzyka zespołu Queen.
OCENA
Trafiło mnie, gdy miałem jakieś 11 lat, podczas seansu z filmem Nieśmietelny, do którego muzykę współtworzył zespół Queen. Następnego dnia miałem już kasetę z albumem A Kind of Magic, której słuchałem non-stop przez wiele kolejnych tygodni. Queen stał się moją obsesją, interesowałem się wszystkim, co związane z grupą. I choć z biegiem lat z tak mocnej dziecięcej fascynacji się wyrasta, to po dziś dzień chętnie słucham ich muzyki. I nadal pamiętam o nich wszystko. Na seans poszedłem więc przygotowany. Ale też i pełen obaw.
Queen jest bowiem niesamowicie złożonym tematem, który nadaje się na wiele różnych filmów. Ich podejście do nagrywania płyt, eksperymentowania i koncertowania to jedno. Historia oszałamiającego sukcesu to drugie. Lekkość, z jaką podróżowali po wielu różnych stylach muzycznych – od popu i disco aż po hard rock czy nawet metal – to też fascynująca sprawa.
No i nie zapominajmy o samej postaci Freddiego Mercury’ego.
W mojej ocenie Mercury to największa gwiazda pop w historii. Jego niesłychane zdolności muzyczne doskonale współgrały z ekscentryzmem, charyzmą i osobowością. Mercury w moich oczach bije na głowę Michaela Jacksona, Madonnę, Lady Gagę czy Elvisa Presleya. Wydaje mi się, że za moją opinią stoi coś więcej, niż sentyment z dzieciństwa.
Mercury był też postacią wielce tragiczną. Homoseksualista, którego największą i jedyną romantyczną miłością była ta do kobiety. Artysta, który u szczytu sławy, kariery i – nie bójmy się użyć tego określenia – wielkości został brutalnie ściągnięty na dół przez śmiertelną chorobę. Nie życzył sobie jednak roztkliwiania się nad jego losem. Ile mógł, trzymał swój stan zdrowia w tajemnicy. Zamiast robić smutne miny do kamery czy być twarzą kampanii na rzecz chorych, został gwiazdą aż do końca. Swoje ostatnie chwile spędził nagrywając z resztą zespołu album Made in Heaven. Każdy z tych wątków to temat na dobry film.
Bardzo się obawiałem, że film skupi się tylko na jednym wątku historii Queen, albo też pokazany zostanie (zbyt krótki) fragment jego historii, albo wszystkie tematy zostaną potraktowane po łebkach. I w pewnym sensie moje obawy były słuszne. Nie przewidziałem tylko, że wszystkie potencjalne zarzuty będą trafne. I że paradoksalnie wyszło to Bohemian Rhapsody na dobre.
Tytuł filmu doskonale pasuje do drogi, jaką obrali jego scenarzyści.
Bohemian Rhapsody to przedziwna piosenka, choć jest też jedną z najbardziej rozpoznawalnych z repertuaru Queen. Nic dziwnego: ckliwa ballada łączy się tu z cygańskimi rytmami, wątkami operowymi i szybkimi, hardrockowymi gitarowymi riffami. I podobnie jak ten utwór, film skacze od wątku do wątku. Poświęcając mu przy tym dokładnie tyle czasu, ile trzeba.
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak zręcznie zmontowano Bohemian Rhapsody. To niezupełnie film biograficzny. To bardzo subiektywnie dobrany przez scenarzystów, reżysera i montażystę miks ważnych elementów z historii życia Freddiego Mercury’ego. Od jego przeprowadzki do Anglii aż po koncert na Live Aid u szczytu sławy zespołu, do którego dołączył.
Podczas seansu śmiałem się na głos z gagów i żartów. Uroniłem kilka łez wzruszenia, mimo iż Bohemian Rhapsody pod żadnym pozorem nie jest filmem ckliwym. A nóżka sama tupała w rytm kolejnych piosenek, które stanowiły tło do opowiadanej historii.
Skoro to nie biografia członków zespołu Queen, to czym właściwie jest film Bohemian Rhapsody? Portret wydaje się być najlepszym określeniem.
Portret nie musi bowiem ujmować całej postaci. Ma przedstawić widzowi to, co w niej najciekawsze. I celowo piszę tu w liczbie pojedynczej, bo bez żadnych wątpliwości to Mercury jest w Bohemian Rhapsody głównym bohaterem. May, Taylor i Deacon są tu postaciami istotnymi, jednak drugoplanowymi. Nic dziwnego – każdy z członków Queen był niezmiernie istotną częścią zespołu, frontman jest jednak zawsze tylko jeden.
Film świadomie pomija masę istotnych rzeczy związanych z Queen. Bardzo płynnie przechodzi od wątku do wątku, co przełożyło się na płynną i dynamiczną narrację. Jeżeli liczycie na uważne śledzenie w nim wszystkich istotnych premier wydawniczych zespołu, to możecie o tym zapomnieć. Wątki tras koncertowych zostały zredukowane do przerywników, spajających ze sobą kolejne sceny. Pigułka wiedzy, jaką przygotowali nam autorzy filmu, ma starannie i wybiórczo dobrane składniki.
A jaki to jest portret? Tu też mam stosowne określenie: gustowny.
Jeszcze przed pokazami prasowymi Bohemian Rhapsody słyszałem pierwsze opinie osób, które już go widziały. Sporo było w nich krytyki: że film nie porusza z należną sumiennością problemów społeczności LGBTQ czy osób chorych na AIDS. Że nie jest to też źródło nerdowej wiedzy dla ultrafanów zespołu. Że nie przedstawia sobą żadnej wartości. Miałem problem z tymi zarzutami (za chwilę wyjaśnię), jednak siedziałem cicho – przecież nie będę kłócił się o dzieło, którego jeszcze nie widziałem.
Na tę krytykę Mercury, gdyby żył, parsknąłby z zażenowaniem. Wokalista za życia stanowczo wzbraniał się przed byciem twarzą czy symbolem obyczajowej postępowości czy problematycznych efektów ubocznych seksualnej rewolucji. Nie wstydził się swojej orientacji, a jego ekscentryzm, manieryzm czy upodobanie do pstrokatych ciuchów były częścią jego osobowości – scenicznej i nie tylko. – Jestem wykonawcą, który wie jak dać ludziom to, czego chcą. Niczym więcej – powtarzał. Z wielką ulgą mogę powiedzieć, że filmowcy woleli posłuchać Mercury’ego niż aktywistów.
Rami Malek jest Freddiem Mercurym.
Osobne słowa uznania muszę znaleźć dla aktora grającego główną rolę. Malek zdobył relatywną sławę za sprawą serialu Mr. Robot. Ta pozycja jeszcze przede mną, słyszałem jednak wiele bardzo pochlebnych opinii o jego zdolnościach aktorskich. Z pewnością muszę nadrobić tę zaległość, właśnie z uwagi na niego. Malek nie tylko perfekcyjnie gra wokalistę Queen. On na te dwie godziny faktycznie staje się Freddiem Mercurym.
Nie tylko doskonale kopiuje wszystkie jego tiki, zwyczaje, manieryzmy czy sposoby wyrażania się. Malek rusza się jak Mercury. Mówi jak Mercury. On jest Mercurym. Wydaje mi się, że wiem, o czym piszę – kasety VHS związane z zespołem oglądałem setki razy. Ale to nie koniec: przecież wiele scen w filmie dotyczy mniej lub bardziej dramatycznych czy intymnych chwil, podczas których nie było kamer – a więc i reakcji, które mógłby skopiować. Aktor wcielił się w postać na tyle doskonale, że nie miałem nawet przez chwilę wątpliwości, że tak zareagowałby Mercury. Kreacja absolutnie doskonała, a nawet zaryzykuję dla niektórych z was pewnie kontrowersyjne porównanie: uznaję jego kunszt w tym filmie za równie wielki, co Heatha Ledgera w Mrocznym Rycerzu. Moim zdaniem to kandydat do Oscara i innych prestiżowych nagród.
Świetnie spisali się też pozostali aktorzy. W zasadzie to wszyscy spisali się na medal, choć oczywiście nie jest możliwym ocena wierności. Każda rola wypada wiarygodnie, każda budzi odpowiednie i przewidziane emocje.
Z Bohemian Rhapsody ultra-fani Queen nie dowiedzą się niczego nowego. Mają jednak jeden dodatkowy powód, by iść do kina.
Poza oczywiście tym głównym, a więc bardzo dobrym scenariuszem i świetnym wykonaniem technicznym. Scenografia, rekwizyty, kostiumy – wszystko wygląda jak trzeba, wszystko zgadza się z rzeczywistością. Jest jednak i wartość dodana.
Kłaniam się w pas ekipie technicznej odpowiedzialnej za montaż, miks i mastering dźwięku. W filmie nie brakuje muzyki Queen, pamiętajmy jednak, że materiały źródłowe bywają mizernej jakości. Nagrywane pradawnym sprzętem pierwsze płyty czy koncertowe bootlegi niezupełnie przystają do nowoczesnego filmu z dźwiękiem przestrzennym Dolby.
Muzykę nie tylko odrestaurowano, dzięki czemu nawet najstarsze klasyki brzmią czysto i klarownie. W kilku scenach słyszymy jammy w salach prób, w studiu czy na scenie. Brzmią tak, jakby to grali May, Deacon i Mercury, a przecież nie istnieją takie nagrania. Nie wiem skąd pochodzą wykorzystane ścieżki – czy to efekt przeróbki komputerowej starych nagrań, z których wyciągano pojedyncze ścieżki, czy też zostały nagrane przez innych muzyków, a następnie komputerowo przerobione tak, by brzmiały jak Queen – w każdym razie są one nieodróżnialne od brzmienia wokalu Mercury’ego i gitary Maya.
Zapraszam was na muzyczną podróż. Nie będziecie żałować.
Bohemian Rhapsody nie roztkliwia się nad trudnymi tematami. Muzykę wykorzystuje jako tło, a nie jako motyw przewodni. Portretuje jedną z najbardziej utalentowanych i największych gwiazd muzyki rozrywkowej w sposób wybiórczy, a więc teoretycznie popełnia wiele koncepcyjnych błędów.
W praktyce okazuje się jednak, że angażuje od samego początku, aż po sam koniec. Potrafi sprawić, by cała sala kinowa ryknęła śmiechem, zaś parę minut później trzymać wszystkich w milczeniu i powadze, walczących z uciskającą kulą w gardle. To pozornie płytki, ale za to bardzo wysmakowany film. Zapewniający to, o co zawsze Queen i Mercury’emu chodziło. Rozrywkę bardzo wysokich lotów. Nic więcej, ale też i nic mniej.
Mam nadzieję, że Rami Malek dostanie za tę rolę Oscara. To świetny film i większości jego twórców należy się rozpoznawalność i wyróżnienie. Ta rola jednak spowodowała, że karierę pana Maleka będę śledził teraz z dużo większą uwagą. Pierwszą wolną chwilę zamierzam przeznaczyć na obejrzenie serialu Mr. Robot. A was serdecznie zapraszam do kina – Bohemian Rhapsody to jeden z najlepszych filmów tego roku.