Biografia grupy Mötley Crüe jest równie słaba jak ich muzyka. „Brud” – recenzja filmu Netfliksa
Jeśli na sam tylko dźwięk słowa „glam metal” (albo „pudel metal”) przechodzą wam ciarki po plecach, a wytapirowane męskie czupryny powodują szybsze bicie serca, to może, podkreślam, może spodoba się wam „Brud” - filmowa biografia legendy gatunku, czyli grupy Mötley Crüe.
OCENA
To wprawdzie moja osobista teoria, ale Mötley Crüe uważam za nie tylko aberrację ewolucji muzyki heavy metalowej lat 80., ale też za jeden z głównych powodów „śmierci” rock n’ rolla pod koniec tej dekady. Rozpustne do granic możliwości, opływające w alkohol, używki i płyny ustrojowe „gwiazdorskie życie” kapeli szybko przestało być barwną miejską legendą i socjologicznym karnawałem, a zaczęło być punktem granicznym prowadzącym do kryzysu heavy metalu. Który dokonał mainstreamowego żywota u progu lat 90. I zszedł do niszy. Styl życia członków Mötley Crüe był jeszcze bardziej przesadzoną i wulgarną wersją tego, jak funkcjonowały inne zespoły rockowe.
U nich hasło „sex, drugs and rock n’roll” zostało podniesione do n-tej potęgi.
I tym, co się udaje w filmie „Brud” jest poniekąd niezłe ukazanie tego ich „dekadenckiego” życia.
Sami członkowie grupy, będący producentami filmu Netfliksa, nawet nie starają się ukryć, że byli średnio rozgarniętymi kuglarzami, którzy chcieli grać rocka głównie po to, by „zaliczać laski” i ostro, ale to naprawdę ostro, imprezować. Jakikolwiek artyzm, wyrażanie siebie i inne tego typu „nudziarstwa” ich kompletnie nie kręciły. Na dobrą sprawę Mötley Crüe stali się swoistą tragiparodią grup heavy metalowych, na których sami się wychowali. Miejscami ogląda się ich jak protoplastów serii Jackass.
Pod tym względem „Brud” wykonuje niezbędne minimum swojego zadania. Pokazuje i początki grupy, zaczynając od patologicznego dzieciństwa basisty Nikki Sixx, po powolne poznawanie się i pierwsze koncerty kapeli, która stanie się niedługo później bożyszczami tłumów. Przypatrujemy się ich rosnącej sławie, koncertom. Oczywiście twórcy raczą nas też licznymi scenami ich imprezowych wybryków oraz seksualnych orgii.
Nie zabrakło również tych bardziej dramatycznych rozdziałów z historii grupy, czyli wypadku samochodowego wokalisty Vince'a Neila, problemów z kręgosłupem Micka Marsa, czy uzależnienia od heroiny Nikki Sixxa. Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale – podobnie jak w przypadku całej genezy istnienia Crue – próżno doszukiwać się tu jakichś niuansów, dobrego warsztatu filmowego, ciekawego spojrzenia na fenomen gwiazd rocka w ogóle, czy zapadających w pamięć scen.
Jeśli oglądaliście już jakiekolwiek muzyczne biografie w wersji filmowej, to „Brud” nie przedstawi wam niczego nowego.
Powtórzy tylko to, co już znacie, o czym słyszeliście. Historia Mötley Crüe to historia każdego rockowego zespołu. Trochę scen z koncertów, z prób, obowiązkowe momenty imprezowania, kolejne miłostki członków grupy, przyprawione dodatkowo osobistymi dramatami i problemami z dragami w większości rodem z amerykańskich oper mydlanych.
„Brud” nie uniknął też grzechu prawie każdej biografii znanych zespołów, a mianowicie strasznie mało uwagi poświęcił samej muzyce. I nie chodzi mi tu tylko o wstawki koncertowe, ale o same sceny komponowania i wymyślania kawałków, które później dla pewnej grupy ludzi stały się kultowe.
Jeśli chodzi o plusy filmu „Brud”, to z pewnością należy do nich decyzja, by w filmie oddać głos każdemu z członków grupy. Po historii Mötley Crüe po kolei oprowadzają nas, głosem z offu, członkowie kapeli. Czasem też, zwracając się prosto do widowni, przemawiają ich współpracownicy czy managerowie. Nie jest to nic wielkiego, ale najnowszej produkcji Netfliksa udało się uciec od błędów wcześniejszych filmowych biografii, które skupiały się przeważnie na jednej postaci frontmana.
„Brud” uświadomił mi też, że „Bohemian Rhapsody” nie był aż tak złą biografią zespołu rockowego. Jak widać, można zrobić to gorzej.
Choć, jeśli miałbym być szczery, filmowa historia grupy Queen nie jest aż tak znacząco lepsza od „Brudu”. Może to kwestia samego soundtracku i prostego faktu, że Queen mieli zwyczajnie lepsze kawałki?
O ile wiec macie sentyment do szalonych lat 80. na Zachodzie i ówczesnego heavy metalu, bądź spotkało was nieszczęście bycia fanami Mötley Crüe, to „Brud” może okazać się nawet bezbolesnym seansem. Całej reszcie raczej odradzam. Biblioteka Netfliksa jest obecnie na tyle duża i różnorodna, że na pewno znajdziecie coś lepszego do oglądania.