Była wielka radość, jest równie wielkie rozczarowanie. Fani anime wieszają psy na kresce „Dragon Ball Super” Najnowszy, piąty odcinek serii, przelał czarę ich goryczy i zupełnie się temu nie dziwię.
Serial „Dragon Ball Super” powoli i mozolnie, ale jednak goni akcję z nowych filmów kinowych. Wraz z japońską premierę piątego odcinka widowiska, doszło do pierwszej bardzo istotnej konfrontacji między fikcyjnymi bohaterami. Jako, że walki to esencja każdego Dragon Balla, miłośnicy serii zacierali ręce. No i przyszło olbrzymie rozczarowanie.
Piąty odcinek „Dragon Ball Super” wyglądał paskudnie.
Najnowszy epizod sprawiał wrażenie rysowanego przez całkowitego amatora. Fana, który zna podstawy animacji i postanowił dać upust swoim procesom twórczym. Konfrontacja głównego bohatera z zupełnie nowym, tajemniczym przeciwnikiem wyglądała dokładnie tak, jak co lepsze garażowe filmiki nawiązujące do Dragon Balla, jakie można znaleźć na YouTube.
Różnica polegała na tym, że za piątym epizodem „Dragon Ball Super” stoi medialny moloch Toei Corporation. To jedna z największych, o ile nie największa wytwórnia anime na świecie. W jej skład wchodzą nie tylko studia produkcyjne, ale nawet udziały w azjatyckich telewizjach czy własna sieć ponad 30 kin. Podsumowując – jeżeli jakiś podmiot musiałby mieć olbrzymie środki, aby dać nam niesamowite anime, byłoby to właśnie Toei.
Coś poszło jednak nie tak. Po premierze piątego odcinka „Dragon Ball Super” w sieci zawrzało. Młodzi widzowie nowej serii, a także starsi internauci „wychowani” na przygodach Goku i spółki, nie oszczędzali się w komentarzach. Do sieci bardzo szybko zaczęły trafiać prześmiewcze grafiki pochodzące z piątego odcinka, których część została wkomponowana w ten tekst. Ba, powstała nawet pospieszna, wykonana przy użyciu darmowych narzędzi parodia piątego odcinka, nie tak wcale różna poziomem od „dzieła” Toei:
Każda osoba mająca w pamięci świetną kreskę „Dragon Ball Z” może zadawać sobie pytanie – co poszło nie tak?
Odpowiedź nie jest prosta. Zwłaszcza, że nie jestem przesadnie wielkim miłośnikiem anime. Jednak nawet ja potrafię dostrzec, że im większa, bardziej popularna i rozpoznawalna seria, tym gorzej wyglądają jej odcinki. To niemal prawidłowość, która wynika z wielu rozmaitych elementów. To tendencja, którą sam dostrzegłem na przykładzie innych produkcji anime.
Pamiętam, że kiedyś namiętnie oglądałem coś takiego jak „Bleach”. Produkcja była inspirowana „Dragon Ballem Z” oraz „Naruto” i skupiała się na efektownych walkach. To, co ją wyróżniało, to niesamowita kreska. Postacie wyglądały świetnie, natomiast tła były niesamowicie szczegółowe. Do tego klimatyczna, niesamowita muzyka – to musiał być hit. No i był. Na tyle wielki, że anime znalazło się w światowym „TOP 3”, zaraz obok „Narauto” oraz „One Piece”.
Co smutne, im bardziej popularny był "Bleach", tym brzydszy i mniej ciekawy się stawał. Odcinki były do bólu przeciągnięte. Dane ujęcia zaczęły się powtarzać. Kreska uległa olbrzymiemu uproszczeniu. Animatorzy zaczęli folgować z brutalnością. Rysownik oryginalnej mangi przestał nadążać za animowanym serialem. Z tego powodu studio wzięło sprawy w swoje ręce i… samo zaczęło snuć własną wersję historii, na zasadzie tak zwanych „fillerów”.
Śmiem wysnuć tezę, że im bardziej masowe jest widowisko, tym gorzej dla samego anime.
Kolejne odcinki muszą być produkowane w tempie ostrzału z karabinu maszynowego. Dlatego nad anime pracuje kilka zespołów animatorów. Kilku głównych rysowników. Każdy z nich ma swój styl, swoją kreskę, swoją wizję, swoje sztuczki ułatwiające pracę oraz… swój budżet. Czym innym jest stworzenie pięknego, animowanego filmu kinowego, czym innym 52 odcinków serialu rocznie.
„Dragon Ball Super” to anime bez żadnych „sezonów”, wakacyjnych przerw czy okresów dłuższego odpoczynku. Wzorem „Naruto” czy „One Piecie”, fani popularnej marki co tydzień muszą dostać kolejny odcinek. To zupełnie inna forma produkcji niż ta stosowana przy popularnych zachodnich serialach z żywymi aktorami czy pięknych animacjach kinowych. Już teraz widać, że w Toei postawili na natychmiastowość dostarczania zawartości, nie piękną kreskę czy niesamowite doświadczenia wizualne.
„Dragon Ball Super” to ten najgorszy, natychmiastowy, masowy typ anime. To jak „Świat według Kiepskich” czy „M jak Miłość”. Produkcja, która nigdy się nie kończy, w której nigdy nie schodzi się z planu, nie stygną urządzenia produkcyjne i nie ma czasu na eksperymenty z bardziej ambitną formą treści. Oczywiście nie jest to wytłumaczenie dla skandalicznie brzydkiej kreski. Co najwyżej próba jej zrozumienia.
Jeżeli jednak sądzicie, że „Dragon Ball Z” było ładniejsze niż „Dragon Ball Super”, możecie się zaskoczyć.
Każdy z nas patrzy na „DBZ” przez różowe, sentymentalne okulary. Prawda jest jednak taka, że nad tamtą serią również pracowało kilka grup animatorów, z kilkoma głównymi rysownikami na czele. Część z nich była niesamowicie utalentowana. Inna część… cóż, ma się wrażenie, że ta inna część pracuje właśnie nad „Dragon Ball Super”.
Kotaku dokonało świetnego zestawienia różnic pomiędzy następującymi po sobie odcinkami „Dragon Ball Z”. Spójrzcie na te wszystkie zmiany i odmienne detale. Dopiero taka forma prezentacji daje do myślenia i otwiera oczy. Jak widać na poniższym obrazku, „Dragon Ball Z” to anime z masą niesamowitych ujęć, ale również masą kadrów, których z jakiegoś powodu nie pamiętamy. Albo nie chcemy pamiętać.