„Bumblebee” to pierwszy spin-off serii „Transformers”. Cofnięcie się w czasie do lat 80. ubiegłego wieku okazało się strzałem w dziesiątkę. Scenariusz idzie w parze z czasem akcji i nawet on jest do bólu old-schoolowy.
OCENA
„Transformers” z 2007 roku w reżyserii Michaela Baya było podręcznikowym blockbusterem. Fani często się śmieją, że u tego reżysera nawet woda potrafi się zająć ogniem i wybuchnąć, ale film zachwycał efektami specjalnymi, które nawet 11 lat później robią bardzo dobrze wrażenie. A przy okazji zarobił krocie. Nie wszyscy byli jednak zadowoleni z kierunku, który seria obrała w kolejnych odsłonach.
Z jednej strony są widzowie i krytycy, nie do końca zadowoleni z wymiany obsady, a przy tym zmęczeni feerią barw i kolorów zmieniających się jak w stroboskopie. Po drugiej mamy włodarzy z wytwórni Paramount Pictures, którzy widzą przecież malejące wpływy z biletów. Od dawna było wiadomo, że cykl „Transformers” potrzebuje powiewu świeżości. Niekoniecznie w postaci nowych modeli aut.
I wtedy wchodzi on, cały na brudno-żółto: „Bumblebee”.
Nowy film jest dla serii „Transformers” tym samym, czym „Rogue One” był dla sagi „Star Wars” - prequelem i spin-offem w jednym. „Bumblebee” cofa widzów aż do końcówki lat 80. Przemek Dobrzyński po obejrzeniu zwiastuna przewidywał powrót do czasów dzieciństwa i to, że film naprawi błędy filmów Michaela Baya.
Po seansie pełnej wersji filmu mogę z ulgą powiedzieć, że mój redakcyjny kolega miał nosa. Krytycy wystawiającY nowemu filmowi wysokie noty w Rotten Tomatoes - wskaźnik świeżości na poziomie 96 proc. to więcej niż wszystkie cztery sequele „Transfomers”… razem wzięte - również się nie mylili.
Spin-off serii „Transformers” to naprawdę przyjemny blockbuster nakręcony w starym stylu, ale z użyciem współczesnych efektów specjalnych.
Michael Bay wyznawał starą zasadę, że najpierw trzeba zafundować widzowi trzęsienie ziemi, a potem stopniowo podnosić napięcie. „Bumblebee” ma zupełnie inną konstrukcję fabularną, a stawki nie są aż tak wysokie. Zamiast dziesiątek Transformerów na ekranie mamy tylko kilku. Wychodzi to produkcji na dobre.
„Bumblebee” jest oczywiście przede wszystkim filmem o ratowaniu świata, ale to opowieść o znacznie mniejszej skali niż poprzednie części. Zamiast latać po całym globie, akcja skupia się na małym miasteczku w Kalifornii niedaleko San Francisco, które przypadkowo staje się areną walk myślących robotów.
Sceny batalistyczne nie są jednak clou tego filmu.
„Bumblebee” to taki miks blockbustera z młodzieżową historią o dojrzewaniu, przyjaźni i radzeniu sobie ze stratą bliskiej osoby. Nie mówi co prawda w żadnym z tych tematów nic specjalnie odkrywczego, ale jest miłą podróżą w czasie do świata kina, który operował właśnie na takim prostym przekazie.
Z tego powodu dużo łatwiej było mi się identyfikować z główną bohaterką imieniem Charlie, portretowaną przez Hailee Steinfeld niż z bohaterem, którego grał Shia LaBeouf, który w momencie premiery „Transformers” był mi bliższy wiekiem. I to pomimo różnicy płci. Protagonistka to taki typowy underdog.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że „Bumblebee” kliszami stoi.
Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i do bólu przewidywalna. Główną bohaterką jest młoda dziewczyna, którą poznajemy na chwilę przed jej 18. urodzinami. Niedawno zmarł jej ojciec, a nastolatka nie potrafi pogodzić się z tą stratą. Całymi dniami pracuje w garażu, by wyremontować auto, przy którym pracowała wspólnie z tatą, chociaż jej mama ma już nowego partnera.
Charlie przeżywa okres buntu, słucha rocka i pracuje jako sprzedawca jedzenia na festynie. Doskonale zdaje sobie sprawę, że gdzieś-tam istnieje świat dobrze ubranych przystojnych chłopców i wrednych dziewczyn z drogimi samochodami, do którego nie ma wstępu. Do tego w jej sąsiedztwie mieszka zakochany w niej po uszy młody chłopak, którego - naturalnie - nie zauważa.
W toku filmu Charlie poznaje tytułowego Transformera, który w wyniku awarii traci zdolność mowy.
Bohaterka pomaga robotowi, którego traktuje raz jak przyjaciela, a raz jak psa, dojść do siebie, wplątując się przy okazji w straszną kabałę. Zarówno ona, jak i amerykańska armia - której przewodzi przerysowany aż do przesady wojskowy grany przez Johna Cenę - trafiają w sam środek wojny pomiędzy Autobotami i Decepticonami, która dotarła aż na Ziemię.
Brzmi to oklepanie, ale wiecie co? Zupełnie mi to nie przeszkadza, skoro film sprawił, że z kina wyszedłem uśmiechnięty. Seria na takim mocniejszym osadzeniu fabuły w brudnej i pordzewiałej rzeczywistości tylko zyskuje. Nawet tytułowy robot nie przeistacza się tym razem w sportowe auto, tylko w rozklekotanego garbusa, idealnie dopasowując się do miejsca i czasu akcji.
„Bumblebee” nie ma też takiego rozmachu jak kolejne części serii, ale nadrabia skupieniem się na ponadczasowych wartościach, klimatem przywołującym na myśl typowe filmy dla młodzieży sprzed lat i lekkim humorem. Jestem przekonany, że przypadnie do gustu tym widzom, których sequele „Transformers” zawiodły. A może przede wszystkim im.