Temat katastrofy jądrowej w Czarnobylu wrócił w ostanich do polskich mediów ze względu na premierę filmu „Czarnobyl 1986”. Produkcja nie stoi na wysokim poziomie, a w dodatku w wielu momentach wypacza prawdę. Serialowi HBO też się to zdarzało, ale tam robiono to znacznie zgrabniej.
„Czarnobyl” z 2019 roku był produkcją fabularyzowaną, dlatego łączył fakty o katastrofie z kwietnia 1986 roku z fikcyjnymi elementami i podkręconą dramaturgią. Nie wszystkim historykom i widzom spodobało się takie podejście, ale bądźmy szczerzy – to nie dokument, by trzeba było kurczowo trzymać się prawdy. Zresztą dzięki dużej dbałości o szczegóły, wysokiej jakości kostiumów i scenografii oraz odpowiedniemu doborowi lokacji serial HBO wyglądał bardzo autentycznie. W przypadku filmu „Czarnobyl 1986” sprawa wygląda nieco inaczej. Tragedia mieszkańców Prypeci i okolic jest tu tak naprawdę tylko pretekstem do przedstawienia uniwersalnej (i okropnie patetycznej) opowieści o ludzkim bohaterstwie.
Akcja produkcji oczywiście rozgrywa się w prawdziwym świecie i dotyczy realnego zdarzenia z historii ZSRR, ale wszystko to zostaje widzom przedstawione w sposób okropnie powierzchowny. Dlatego dokładna analiza faktów i mitów przedstawionych w „Czarnobylu 1986” trochę nie ma sensu. Możemy oczywiście rozłożyć na czynniki pierwsze wypowiedź epizodycznego bohatera wzorowanego na Anatoliju Diatłowie (na co jednoznacznie wskazuje jego charakterystyczny wygląd), który zarzuca jednemu z komunistycznych dygnitarzy ukrywanie błędów konstrukcyjnych. Można się też zastanawiać, czy jego rozmówca ma być filmową wersją Borisa Szczerbiny. Ale nie zmieni to faktu, że wciąż będziemy mówić o epizodzie liczącym 10 sekund. Podobnych momentów znalazło by się w filmie jeszcze kilka, ale mają równie niewielkie znaczenie dla głównego wątku fabularnego.
„Czarnobyl 1986” najwięcej wspólnego z realną katastrofą ma w swoim tytule. Sam film mógłby się rozgrywać gdziekolwiek.
Dlatego trudno nie zgodzić się z opinią Mikołaja Czebuszewa, którego historią scenarzyści luźno inspirowali się przy tworzeniu głównego bohatera. Były strażak i jeden z tzw. likwidatorów w wypowiedzi dla portalu CBC News nazwał film całkowitą fantazją. Przyznał też, że w trakcie oglądania nie mógł w niektórych momentach powstrzymać śmiechu. O jakie dokładnie elementy miał największe pretensje? Przede wszystkim chodziło o bardzo wyraźną próbę usprawiedliwienia i wybielenia radzieckiej wierchuszki. „Czarnobyl 1986” tworzy wizję świata, w którym bohaterscy mieszkańcy ZSRR walczą ze skutkami niemalże naturalnej katastrofy. Wytyka się co prawda palcem, że gdzieś tam nad głowami zwykłych ludzi zawinił system, ale pozostaje on całkowicie bezosobowy.
Bohaterowie filmu mają też zresztą całkowitą świadomość panującego zagrożenia i znają konsekwencje podjętego ryzyka. W rzeczywistości było dokładnie na odwrót. Współcześni eksperci tacy jak pracujący dla Greenpeace'u Jan Haverkamp podkreślają, że w ZSRR wierzono w wiele błędnych założeń dotyczących skutków katastrofy w Czarnobylu. Dlatego zagrożenie było mocno wyolbrzymiane. Tyczy się to choćby konieczności zabezpieczenia elektrowni przed ponownym wybuchem i przeniknięciem wody z reaktora do wód gruntowych, a wokół tej kwestii kręci się fabuła ostatnich kilkudziesięciu minut „Czarnobyl 1986”.
Z kolei Czebuszew podkreśla, że nikt z ekip zajmujących się oczyszczaniem Czarnobyla nie uważał się za bohatera. Głównie dlatego, że ludzie po prostu nie mieli pojęcia, z czym może się to dla nich wiązać. Władze ZSRR długo ukrywały skalę zagrożenia i przez to naraziły tysiące osób na chorobę popromienną (tak w filmie, jak i serialu pojawia się wątek dzieci bawiących się na ulicach Prypeci w pierwszych dniach po katastrofie). Dlatego „Czarnobyl 1986” opowiada w jakimś sensie podwójne kłamstwo, bo z jednej strony podkręca rzeczywistość dla lepszego efektu dramaturgicznego, a z drugiej czyni swoje postaci herosami rzucającymi się w wir zagrożenia. A na koniec dopycha to jeszcze całkowicie fikcyjną szczodrością Związku Radzieckiego dla ochotników.
Najbardziej rzuca się to w oczy w sekwencji nurkowania w radioaktywnej wodzie.
Ten wątek już w serialu „Czarnobyl” został mocno podkoloryzowany, gdy likwidatorzy musieli przemierzać wodę sięgającą im do piersi. W rzeczywistości według relacji uczestników tego przedsięwzięcia woda sięgała im tylko do kolan a bliżej zaworów wręcz do kostek. W rosyjskim filmie poleciano zaś po całości, bo posłali swoich nurków głęboko pod wodę w poszukiwaniu możliwości jej spuszczenia. To całkowita fikcja. W dodatku wbrew założeniom twórców działająca na szkodę dramaturgii wydarzeń.
Stacje HBO i Sky doskonali rozumiały, że największą siłą „Czarnobyla” jest jego związek z prawdziwymi wydarzeniami i codziennością mieszkańców żyjących w autorytarnym państwie. Nie wahali się tu i ówdzie nagiąć rzeczywistość, ale wyraźnie zależało im, żeby ta historia stąpała twardo po ziemi. Fantazyjność finałowych momentów dostępnego na platformie Netflix filmu odrzuca. Nie pozwala uwierzyć w oglądane na ekranie osoby, bo zamiast prawdziwego życia dostajemy kiepską odę do bohaterstwa. Powodów dlaczego serial HBO jest lepszy od „Czarnobyla 1986” jest więcej, ale ten brak realizmu ma chyba największe znaczenie.