Nie ma co się oszukiwać, mówmy tu o najbardziej oczekiwanej płycie tego roku (a przynajmniej obok nowego krążka Davida Bowie). Daft Punk, choć płyty wydają rzadko i stronią od obecności w mediach, już dawno zasłużyli sobie na miano gwiazd pop, ikon muzyki elektronicznej i prawdziwych legend tego gatunku. Nic więc dziwnego, że oczekiwania co do Random Access Memories były bardzo duże.
No właśnie, ale czy nie za duże? Daft Punk to nie są muzycy, którzy muszą już komukolwiek cokolwiek udowadniać. Na tym etapie, to raczej dwóch facetów, którzy mogą, jeśli chcą, spotkać się raz na jakiś czas i dla zabawy nagrać coś fajnego - i tak zresztą w skrócie można opisać ten krążek. Zatem wszyscy oczekujący, że Daft Punk wyłonią się nagle jak feniks z popiołów i z miejsca pozamiatają całą popową i elektroniczną scenę muzyczną, będą niewątpliwie zawiedzeni. To nie jest rewolucyjny album. To nie jest tez genialny materiał, który wywróci muzykę do góry nogami, tak jak swego czasu np. Discovery.
Ale z drugiej strony, zagorzali fani Daft Punk, znający na pamięć poprzednie dokonania duetu i oczekujący mniej-więcej tego samego i na tej płycie, również będą zapewne rozczarowani, bo choć krążek definitywnie brzmi jak Daft Punk, to muzycy nie boją się na nim podążać w rejony, których wcześniej zbyt często nie eksplorowali. Mamy zatem odwrót od samplowania, a zwrot w kierunku żywego grania oraz inspirowanie się soft-rockiem i disco z lat 70-tych i 80-tych - stąd też na płycie spotkamy kilku ciekawych gości, odpowiednich dla tychże inspiracji, a poza tym sama forma kompozycji znacznie różni się od wcześniejszych dokonań grupy. Mamy więc sporo momentów balladowych, odczuwalne inspiracje muzyką rockowa (a nawet prog-rockiem), sporo funku, a na dokładkę gitarowe i klawiszowe solówki, wszystko podlane wokalami podrasowanymi staroświeckimi vocoderami, które tylko podkreślają retro-futurystyczny klimat.
Szczerze przyznam, że po pierwszym przesłuchaniu, płyta zupełnie nie zrobiła na mnie wrażenia - wydała mi się zbyt rozwleczona, momentami nużąca i pełna dziwacznych pomysłów, zarówno na poziomie samego pomysłu, jak i wykonania. Zresztą, dalej nie do końca rozumiem, skąd pomysł zaproszenia Juliana Casablancasa w kontekście jego występu w utworze Instant Crush. Nie wiem, ale chyba przespałem moment, w którym ten wokalista z bardzo charakterystyczną barwą głosu zamienił się w jakiegoś anonimowego kolesia śpiewającego kiepskim falsetem. Dyskusyjny jest też dłużący się strasznie monolog w dziewięciominutowym Giorgio by Moroder czy strasznie łzawa ballada Within. Z drugiej strony, po każdym kolejnym przesłuchaniu nawet te utwory zyskiwały w moich oczach (uszach?), wyróżniając się na tle pozostałych kompozycji z płyty. Casablancas co prawda nie brzmi zupełnie jak on, ale na dobrą sprawę, całkiem nieźle się wpisuje w retro-estetykę całości, z kolei pozostałe dwa utwory stanowią bardzo przemyślane momenty wytchnienia i uspokojenia na tej wypakowanej muzycznymi aluzjami i całkiem zróżnicowanymi pomysłami płycie.
A przyznać trzeba, że kiedy już Random Access Memories ma swoje momenty, to są to kawałki muzyki na najwyższym możliwym poziomie. Moi faworyci? Na pewno oba utwory z Pharrellem Williamsem. Nigdy nie uważałem go za dobrego wokalistę, ale tutaj wypada bezbłędnie, pasując idealnie do funkującej stylistyki krążka. Wrażenie robi tez rozbudowana, w zasadzie wręcz progresywna kompozycja Touch, z udziałem Paula Williamsa. Utwór skrzy się zmianami tempa i nastroju, płynnie przechodząc od oszczędnej elektroniki, przez radośnie brzmiący jazz, po gąszcz splatających się psychodelicznych dźwięków, jakich nie powstydziliby się panowie z Animal Collective. No właśnie, na Random Access Memories udziela się Panda Bear, jeden z członków amerykańskiej grupy - i dzięki jego niepowtarzalnemu głosowi i tej właściwej mu zdumiewającej zdolności operowania nim w wręcz hipnotyczny, jedyny w swoim rodzaju sposób, mamy tu do czynienia z chyba najlepszą kompozycją na tym albumie. Udanych momentów jest tu zresztą więcej i niemałą radość sprawiało mi odkrywanie podczas każdego kolejnego odsłuchu następnego nowego patentu, melodii czy nawet całego utworu, jakie znienacka chwytały mnie i prowokowały do kliknięcia na ikonkę repeat. Nie chcę wam jednak psuć frajdy z odkrywania i poznawania tej płyty samemu, tym bardziej, że materiał jest na tyle zróżnicowany, iż zapewne wiele będzie tu zależało od waszych osobistych upodobań i perspektywy, jaką obierzecie.
Tak więc im dłużej tego krążka słucham, tym coraz bardziej mi się podoba, ale tutaj pojawia się problem jego jednoznacznej oceny. Jest to bowiem wyjątkowo solidna robota - problem w tym, że po Daft Punk wcale nie spodziewaliśmy się tak “bezpiecznego” podejścia i postawienia na eksplorację już dawno odkrytych terenów w miejsce innowacyjności i nowatorstwa, jakie to zwykle były cechą charakterystyczną ich twórczości. Jeśli jest jakaś grupa, która ma bezczelność, umiejętności i talent, by zaprezentować swoim fanom coś zupełnie nowego i świeżego w ramach muzyki elektronicznej czy nawet szeroko pojętego popu, to jest to właśnie duet Guya-Manuela de Homem-Christo i Thomasa Bangaltera. Jest to więc poniekąd rozczarowujące, że ci panowie - jak na złość - z premedytacją zwrócili się w zupełnie inna stronę, czerpiąc garściami z dorobku innych artystów.
Ale z drugiej strony, to cholernie niesprawiedliwe, żeby oceniać tę płytę w kontekście tego, czym nie jest, zamiast w ramach tego, czym faktycznie jest. A jest naprawdę bardzo udaną produkcją, dopracowaną w każdym calu, przemyślaną i oferującą słuchaczowi szereg rozmaitych wrażeń. A że Daft Punk nie rewolucjonizują tutaj muzyki elektronicznej i nie przecierają szlaków dla rzeszy naśladowców? Cóż, to już mają przecież dawno na koncie - dajmy im po prostu grac to, na co mają ochotę, a może znów odwdzięczą się takim udanym albumem, jak Random Access Memories.